Czasami trzeba wyjechać daleko, żeby docenić miejsce, z którego się pochodzi. Kiedy wyjeżdżałam na studia Gdańsk wydawał mi się strasznie nudny. Nawet moje ulubione lasy na Morenie były już przechodzone tyle razy, że nie wywoływały dawnych emocji.
Teraz, kiedy mam okazję odwiedzać rodzinne strony najwyżej kilka razy w roku nie zwracam uwagi na nudną codzienność i zachwycają mnie najdziwniejsze rzeczy. Na przykład to, że dzika łąka w środku osiedla zarosła zielskiem i jest teraz niczym suchego przestwór oceanu (jako nastolatka kochałam się w Mickiewiczu, niestety zdaję sobie sprawę z ogromu tej tragedii). Albo, że z okazji remontu SKMki wbrew jakimkolwiek zasadom bezpieczeństwa na cały peron zostawiono jedną lampę i schodząc do tunelu człowiek czuje się, jakby wstępował w pierwszy krąg piekła. W sensie, że fajnie i mrocznie (dopóki się nie wyrżnie). A w końcu, że jakiś popapraniec nabazgrał na wejściu do tunelu hasło, którego sensu nie rozumiem za grosz, ale chwyta mnie za serce i tarmosi. Ten mural (bo z takim poetyckim przekazem to przecież już nie zwykły bohomaz, a dzieło sztuki nowoczesnej) bije na głowę nawet edynburski majstersztyk głoszący, że ’Krzysztof Ibisz to przychlejus’.
Moje rodzinne miasto jest jak moja najlepsza koleżanka z liceum. Rozmawiamy ze sobą tylko kiedy przyjeżdżam, ale już po chwili dokładnie rozumie co się dzieje w moim życiu i zawsze pamięta co lubię.