Znacie wszystkie frazesy o tym, jak bardzo ważne, ba, najważniejsze, jest pierwsze wrażenie. Jak to nie ma się na nie drugiej szansy, jak Cię widzą tak Cię piszą i inne bla, bla, bla. Jest ich prawie tyle samo co frazesów z drugiej strony barykady, że nie należy sądzić po pozorach, oceniać książki po okładce. No więc bujda i bujda. Co wie każdy kto przeżył na tym świecie więcej niż pięć lat.
Jako dziecko sporo się przeprowadzałam. Zaliczyłam w życiu cztery przedszkola i trzy podstawówki, do tego oczywiście liceum i studia oraz pięć różnych miejsc zatrudnienia (nie licząc jakichś pojedyńczych fuch przy obsłudze przyjęć). I jedno co z tych zmian środowiska wyniosłam, to że poza rozmową o pracę pierwsze wrażenie jest na dłuższą metę nic nie warte. Przy czym i w kwestii rozmowy o pracę nie jestem zupełnie przekonana. Jeśli muszę na kimś robić dobre wrażenie, to znaczy, że do tej pory o mnie nie słyszał, nie wie, że jestem jednostką wybitną i chce mnie zatrudnić na jakimś stanowisku, na którym mi zupełnie nie zależy. Mark Zuckerberg czy George Clooney nie muszą robić na kimkolwiek dobrego wrażenia, no nie? Ale to tylko taka dygresja.
W momencie wkraczania w nowe środowisko, zawsze powtarzał się ten sam scenariusz. Nagle stawałam samotnie przed grupą nieznanych mi osób poo czym pojawiała się jakaś jednostka, która altruistycznie postanawiała się mną zająć i od tej pory miałam już parę na przedszkolny spacer, miałam się do kogo odezwać na przerwie czy siedzieć w ławce na tych lekcjach, na których nauczyciele nie wymyślali jakiegoś skomplikowanego systemu usadzania. Była taka miła, taka dobra, taka koleżeńska. Ta nowa piękna znajomość trwała mniej więcej miesiąc. Tyle czasu wystarczało, żeby okazało się, że nasze pięcio czy piętnastoletnie osoby nie mają sobie zbyt wiele do powiedzenia. Bo czasem ta altruistyczna osoba była po prostu outsiderem szukającym towarzystwa swojego pokroju. Albo ten altruizm był chwilowy, a między nami nie było chemii. Ani razu w życiu ta pierwsza koleżanka nie została moją wielką przyjaciółką, a kiedy opadł pył mojej nowości okazywało się nagle, że osoby do tej pory traktujące mnie obojętnie podzielały moje zainteresowania czy cokolwiek innego. I były to początki mniej lub bardziej pięknych przyjaźni. Może to okrutne, ale takie są reguły stadnego życia przedszkolaka czy ucznia podstawówki.
Mam wrażenie, że wszystkie osoby, które są lub przez dłuższy czas były mi bliskie na początku zrobiły na mnie złe pierwsze wrażenie. W gimnazjum uważałam mojego obecnego wieloletniego partnera za nadętego bufona. Nie żebym się w tym bardzo pomyliła, ale ma też jakieś tam swoje zalety (tutaj należy się śmiać, ale nie będę wstawiać emoticony, dobrze?). Moja wcześniejsza wielka nastoletnia miłość również mnie wkurzała byciem chodzącym ideałem w oczach nauczycieli i mojej ówczesnej bliskiej koleżanki. Tak, mając kilkanaście lat dwa razy wyrwałam faceta (no, chłopca), który szaleńczo podobał się mojej bliskiej koleżance. Pomyślelibyście, że ze mnie taka jędza, kiedy nieśmiało i niezręcznie witam się przy pierwszym spotkaniu? Nie pomyślelibyście. Moją największą licealną przyjaciółkę uważałam na początku za obciachowego freaka. To znaczy była kompletnym freakiem, ale przez długi czas nikt nie rozumiał mnie tak jak ona. Najlepsi kumple ze studiów? Jednego na początku się bałam, miał długą brodę, wygoloną głowę i obłąkane spojrzenie, dwaj inni również zachowywali się jak uciekinierzy z zakładu dla psychicznie chorych. Po jakimś czasie ich dziwactwa były głównym powodem dla którego lubiłam z nimi spędzać czas. Kiedy zaczęłam obecną pracę jedna z koleżanek z działu była na wakacjach. Poznałam ją tydzień później niż wszystkich innych i już po kilku minutach znajomości zastanawiałam się, jak ja będę pracować z tą okropną pustą zołzą. Obecnie jest jedną z dwóch osób z pracy, z którymi spędzam najwięcej czasu i kiedy obok siedzi szef wysyłamy do siebie maile z plotkami i linkami do sukienek.
Jest jeszcze Zyza. Być może kojarzycie ją jako autorkę wcześniejszych nagłówków bloga. Zyzę poznałam mając lat zdaje się szesnaście jako ówczesną dziewczynę kolegi mojego chłopaka. Spotkaliśmy się wszyscy podczas festiwalu ulicznego w Gdańsku. Była o rok starsza, ale wyglądała na pięć lat młodszą. Miała fryzurę jak spod garnka, wielke glany, obłąkane oczy i, o zgrozo, próbowała kopać gołębie. Od razu uznałam, że jest głupim potworem i nie będę się z nią zadawać. I przez rok się nie zadawałam. Dziesięć lat później siedzimy sobie razem w barze, kilka tysięcy kilometrów od miejsca, w którym się poznałyśmy. Także no.
Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o osobach, które zrobiły na mnie kiedyś cudowne wrażenie. O mojej pierwszej wielkiej miłości, buntowniku w stylu Kurta Cobaina, który rzucił mnie bo tata mu kazał (he he, jeśli to czytasz to wiesz kim jesteś), o super przyjaznym kolesiu ze studiów, który jest jedną z najpaskudniejszych osób, które poznałam, albo o przemiłej, cudownie uśmiechniętej pani na wyjeździe integracyjnym z firmą mojego ojca, która okazała się być jego kochanką. Sami widzicie, pierwsze wrażenie jest funta kłaków niewarte.
Na koniec krótki morał, w razie jeśli komuś nie chciało się czytać albo, o zgrozo, nie zrozumiał. Pierwsze wrażenie dobre jest przy ubieganiu się o pozycję sekretarki. W miłości albo przyjaźni liczą się emocje, a życie pokazuje mi, że im gorszy był początek tym lepiej bywa później. Lub też po prostu kochamy ludzi pomimo ich wkurzających cech…
Ślemy Wam z Zyzą krzywe spojrzenia. No dobra, trochę całusków też.