Do Wielkiej Brytanii przyjeżdżałam z głową pełną marzeń o malowniczych wrzosowiskach i skalistych wzgórzach. Wyobrażałam sobie piękne domy i kamienice ze świata Jane Austen czy Małej Księżniczki. A tymczasem moim nowym ulubionym miejscem w Londynie jest olbrzymi betonowy moloch.
Nie jestem wyznawczynią miłości od pierwszego wejrzenia, z dystansem podchodzę do pierwszych wrażeń. Pokochanie Barbicanu zajęło mi sporo czasu, ale kiedy już nastąpiło, było jak grom z jasnego nieba, mózg na ścianie i seks na stole.
Znajduje się w absolutnym centrum londyńskiego wszechświata, ale labirynt jego alejek jest pusty jak z horroru. W Barbicanie czuję się jak na vintage Gwieździe Śmierci. Jest tą najlepszą retro wizją przyszłości. Jednocześnie z odległej galaktyki jak i z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Statek kosmiczny dryfujący ku wielkiemu monolitowi. Stanley Kubrick na żywo.
Sauron miał dwie wieże, Barbican ma trzy. Kij ci w oko, Sauronie. Znajdują się w nim mieszkania socjalne i apartamenty bankierów. A także teatr, kino, sala koncertowa, muzeum, szkoła aktorska, prywatne szkoły dla dziewcząt i chłopców, fontanny i mnóstwo innych niespodzianek. Według agentów nieruchomości nie ma w City bardziej pożądanej lokalizacji. A to wszystko w leju po bombach, które spadły na Londyn w czasie II wojny światowej. Jeśli to nie jest magia, to nie wiem co nią jest.
Z czeluści mojego mieszkania z tarasikiem w małej białej kamieniczce spoglądam w dal, wyobrażając sobie jakby to było mieszkać na Gwieździe Śmierci. Kosmos mnie woła.