Angielskiego uczyłam się od przedszkola i aż strach pomyśleć, że moje pierwsze lekcje miały miejsce jakieś dwadzieścia cztery lata temu. Jeszcze większy strach pomyśleć, że w tym roku minie dziesięć lat odkąd używam go na co dzień. Ponad jedna trzecia mojego życia. Od czasu poprzedniego tekstu o posługiwaniu się na co dzień dwoma językami, zauważyłam u siebie cały szereg zmian w tej kwestii. Odkryłam też nowe zjawiska, o których wcześniej nie myślałam.
Zdecydowanym postępem jest to, że znienawidzony small talk przestał być jakimkolwiek problemem. Możesz zdecydowanie powiedzieć, że masz jakiś język opanowany, kiedy umiesz wkręcać w tym języku kit. Albo udawać, że ktoś Cię nie nudzi. No to umiem. Po angielsku. Po polsku zdecydowanie częściej głupio się uśmiecham i nie wiem co powiedzieć. Brakuje mi płynności w kitowaniu.
Coraz częściej używam angielskiego w domu. Nie jako głównego języka, ale wtrąceń. Kiedyś w relacjonowaniu co ktoś powiedział tłumaczyłam konwersacje na polski. Obecnie robię to coraz rzadziej, z wielu powodów. Tłumaczenie zabiera czas, ale poza tym rozmowa przedstawiona jest w takim przypadku jeszcze bardziej z mojego punktu widzenia niż w przypadku relacji w oryginalnym języku. Dobór polskich słów nacechowany jest moimi emocjami i odbiorem sytuacji. Wiadomo zresztą, jak to jest z tłumaczeniami.
Są słowa, które w moim myśleniu są już nie do zastąpienia polskimi odpowiednikami. Random czy confused to czołowe przykłady. Można oczywiście kłócić się, że mamy po polsku słowo “skonfundowany” i być może nie doceniam jak powszechnie jest używane. Dość, że ja go nie używałam. Niezmiernie spodobało mi się stwierdzenie mojej koleżanki Kasi, że zanim nie przyjechała do Wielkiej Brytanii nie była nigdy “confused” bo nie wiedziała, że taki stan istnieje. Odkąd tu mieszka pozwala sobie na to swoiste zakłopotanie co i rusz.
Myślę angielskimi frazami. Odkryłam to, kiedy próbowałam spisać moje elfie historie. Wizualizuję je sobie zwykle niczym serial, z wyreżyserowanymi scenami i ścieżką dźwiękową. Seriale oglądam po angielsku, więc automatycznie postaci w mojej głowie rozmawiają ze sobą również po angielsku. Pisanie ich dialogów po polsku i tłumaczenie sposobu mówienia sprawiały mi większą trudność niż fabuła. Jednocześnie uważam, że ładnie potrafię pisać tylko po polsku. Ładnie w rozumieniu klimatu. Angielski jest dla mnie użytkowy, konkretny, skuteczny. Nie poetycki. Doceniam piękno dobrej literatury napisanej w tym języku, ale w moim wydaniu jest narzędziem.
Myślę angielskim szykiem zdania. Co często widać na blogu. Niejednokrotnie zdarza mi się napisać zdanie, które jest zrozumiałe, ale coś się nie zgadza w rytmie. Przy okazji, poprzednie zdanie też musiałam poprawić…W znakomitej większości przypadków kiedy przetłumaczę je sobie w głowie, okazuje się, że każde słowo stoi dokładnie na miejscu, w jakim stałoby w wersji angielskiej. Czasem to zauważam, czasem nie.
Mam pewne problemy z czytaniem książek. Nie jestem w stanie zmusić się do przeczytania polskiego przekładu dzieł napisanych po angielsku. Jeśli pewne zdania przetłumaczone są w sposób, który nosi ślady angielskich struktur, bardzo mnie to irytuje i nie potrafię się skupić. Naprawdę nie cuduję, to reakcja niechęci, którą czuję na widok wątróbki. Nie tknę i już, nawet jak wiem, że jest dobrze przyrządzona. Jednocześnie nie znoszę angielskich przekładów literatury rosyjskiej. Brzmi to dla mnie sztucznie, ciężko, nienaturalnie.
Poprzednim razem pisałam, że język angielski kojarzę z mniejszym poziomem intymności niż polski. Po polsku rozmawiam z mężem, mamą, znajomymi. Angielski przystosowywałam sobie jako język studiów, wszystko co się z nim wiązało było bardziej stonowane i oficjalne. Służył do nauki i załatwiania spraw, nie do zaufanej konwersacji. Z biegiem czasu dorobiłam się oczywiście nowych znajomych i niejednokrotnie łapałam się, że nieświadomie wtrącam polskie słowa do konwersacji. Śniło mi się, że rozmawiam z daną osobą po polsku i mnie rozumie. Czasami nie wiem nawet, że podświadomie z jakąś osobą czuję zażyłość i dowiaduję się tego kiedy wypsnie mi się jakieś polskie słowo. Nigdy, przenigdy nie zdarza się to z osobą, której dobrze nie znam. To dość niesamowite zjawisko i doświadczam go falami. Właśnie powróciło i szef patrzy się na mnie dziwnie, gdy co jakiś czas wpada mi przypadkowe “wiesz” czy “no nie”.
Tyle ode mnie. Czekam na Wasze doświadczenia. Póki jeszcze daję radę je przeczytać…