W ubiegłą sobotę szłam sobie ulicą. Nie było to byle przejście. O nie. Idąc ulicą bez makijażu za to z pełnym brzuchem, w sztucznym futrze, spodniach dresowych i sportowych butach, z mięśniami obolałymi od wysiłku, czułam się dobrze. W głowie nie miałam tego okropnego uczucia, że coś mnie omija, że nie jestem najlepsza, że jestem najgorsza, że nic nie umiem i nie mam nawet pasji. Miałam endorfiny, poczucie bycia dokładnie w tym miejscu, w którym być powinnam. Każdą komórką swojego ciała chłonęłam cudowny klimat soboty na mojej ukochanej dzielnicy.
I widziałam, że było to bardzo dobre. I czułam, że tak smakuje szczęście.
W niedzielę doznałam emocjonalnego zjazdu na samo dno. W poniedziałek zwlekłam się z łóżka chyba tylko dlatego, że w moim mieszkaniu wymieniano bojler. W obecności hydraulików nie mogłabym godnie przeżywać Weltschmerzu, więc nie miałam wyboru i musiałam iść do pracy. Aż dziw, że nie dostałam Oscara za odegranie mojej życiowej roli osoby, która nie ma w głowie Otchłani. Przysięgam, ani jedna osoba nie zorientowała się, że w środku gniję i umieram.
I tak to jest. Zataczamy pełne koła. Zakreślamy ósemki. Falujemy od wyżu do niżu. Co dobre przychodzi i odchodzi. Gorsze pozwala docenić to lepsze. I to jest w porządku.
Co zatem z tą strefą komfortu, pytacie? Dużo.
Rok temu często i szczerze uśmiechałam się szeroko na pytanie co u mnie. Dzisiaj zazwyczaj się krzywię, choć jest u mnie o wiele lepiej. I nie jestem niewdzięczna. Jestem wdzięczna jak nigdy dotąd. W tym tkwi problem. Patrząc z zewnątrz jest mi stosunkowo dobrze, a powodem moich grymasów jest ambicja i nienasycenie. Coś, co można uznać za wadę, co zarazem jest cudowną siłą sprawczą. Po prostu czas na mnie. Emocjonalnie jestem w punkcie wyjścia. Stoję u progu tysiąca nowych możliwości. Do diaska, prawie znalazłam pasję! Widzę te wszystkie opcje na horyzoncie, ale wynajduję tysiące powodów, dla których po te opcje nie sięgam. Jeśli niże są naturalne i nieuniknione, by potem unosić się na fali, to chyba gdy przychodzi ta fala powinniśmy z radością się na nią rzucać? Tymczasem ja brodzę w tym swoim dołku w dmuchanym kółku i krzyczę ze wszystkich sił, że przecież jest fajnie. Super się bawię. Dopóki nie zobaczę kogoś na fali. Wtedy chce mi się płakać.
Nie jestem jedyna. Przy naszym stoliku w pubie wszyscy co tydzień miewamy w głowie Otchłań i chociaż dokładnie wiemy, jakie są następne kroki, wolimy iść po następne piwo. Bo jesteśmy przecież po prostu ambitni i nienasyceni. Przecież tak naprawdę nie jest źle.
I naprawdę nie jest źle. Po prostu jeśli się ruszę, może być cudownie.