Mam w sobie taki psychologiczny mechanizm, że jak dzieje się coś miłego i dobrego, umieram ze strachu, że zaraz się coś popsuje. Ten strach paraliżuje mnie i odbiera radość życia.
Zaklinam rzeczywistość. Odmawiam nieskończoną ilość błagalnych modlitw. Do ostatniego momentu wyglądam złych omenów. Jeśli nic się nie zepsuje – oddycham z ulgą. Tym razem się upiekło, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Jeśli się zepsuje – przecież wiedziałam, że tak będzie. Nagle wszystkie lęki i znaki mają sens.
Znaki są przecież wszędzie. Kiedy z niewiadomych przyczyn budzisz się o czwartej nad ranem. Kiedy przy biurku w pracy nagle dopada Cię panika. Kiedy na parapecie usiądzie sroka, będąca dla Anglosasów złym omenem. Znakiem może być absolutnie wszystko. Dźwięk, uczucie, spojrzenie, napis na autobusie. Wyglądasz tych znaków, kiedy wsiadasz do samolotu, samochodu czy metra. Twoje życie staje się jednym dochodzeniem i szukaniem poszlak, dowodów rzeczowych na nadchodzącą katastrofę. Jesteś obłąkanym detektywem.
Kiedy jeszcze chodziłam na terapię, wspomniałam o tym lęku na jednej z sesji. Każdy ma swoje własne przełomy, dla mnie jednym z nich była akceptacja, że nie mogę na zawsze zachować w bezpiecznym kokonie swojego małego świata, który znam od dzieciństwa. Bo złe rzeczy się przytrafiają i będą przytrafiać. Dobre też, mniej więcej na zmianę. Nazywamy to życiem. Nie mogę przypłacać wielomiesięczną traumą losowych zdarzeń czy naturalnej kolei rzeczy.
Ten strach przed zaburzeniem porządku jest o wiele gorszy od samych zdarzeń. Mogę sobie poradzić ze znakomitą większością niefortunnych przypadków, czasem lepiej, czasem gorzej. To ze strachem sobie nie radzę. Zmieniam się w roztrzęsioną kupkę rozpaczy. Choć staram się z tym walczyć. Bo to nie jest film. Obłąkany detektyw, wbrew pozorom, nie ma wcale kontroli nad życiem. Nie jest w stanie nikogo uratować. Po prostu pomalutku i na zapas niszczy się, zanim jeszcze cokolwiek się stanie.
Staram się wierzyć, że nie wisi nade mną żadna klątwa. Że Wszechświat, Bóg czy kto tam jeszcze jest istotny wcale się na mnie nie uwzięli. Nie jestem Wybrańcem ani Mesjaszem. Shit happens i tyle. Po co drążyć temat. Bądź wola Twoja. To nie tak, że nieszczęście nie boli. Ale to ból znacznie krótszy. To jak nagły strzał, trafiający Cię znienacka, zamiast oczekiwania na egzekucję. Szybki cios, zamiast wpatrywania się w czyjąś pięść przed twarzą. Końcowy efekt niby jest taki sam, ale masz w sobie o wiele więcej siły, żeby sobie z nim poradzić. A potem wstać i iść dalej.
Prawie jestem w tym miejscu. Prawie się nie boję. Prawie.