Tydzień temu pisałam tekst o drobnych zmianach w życiu. Dzisiaj piszę o zmianie zasadniczej, bardzo dużej i naprawdę strasznej. Po prawie czterech latach w obecnej firmie, złożyłam wypowiedzenie.
Nie pisałam o tym jeszcze na blogu, ponieważ sprawa wciąż jest dla mnie świeża i emocjonująca. Powiedziałam to publicznie na instagramowych stories, gdzie posypały się wiadomości wsparcia i życzenia powodzenia. Za wszystkie bardzo dziękuję. Od razu wyjaśnię też jedną kwestię. Nie jest to rezygnacja z pracy na etacie jako takiej. Nie założyłam Patronite, żeby w tej chwili zacząć utrzymywać się z bloga, nie zamierzam też na razie żyć z pisania ani być freelancerem. Choć Patronite dał mi impuls do działania. Kiedy opisywałam swoje cele i to, że w wymarzonej przyszłości rzucę pracę, uznałam to za znak. Skoro o tym marzę, skoro publicznie o tym piszę, na co czekam? Po co usprawiedliwiam się wymówkami?
Tak naprawdę zamierzam poświęcić się karierze śpiewaczki operowej, a jak widać nie znalazłam w firmie zrozumienia mego talentu
Pracuję na pełnym etacie od sześciu lat. W tym czasie nauczyłam się mnóstwa rzeczy, w tym wielu o sobie samej. Jestem kimś innym niż w 2011 roku. Bardziej wierzę w siebie. Jestem mniej naiwna. Boję się innych rzeczy. Boję się mniejszej ilości rzeczy. Chyba dużo bardziej lubię tę osobę, którą teraz jestem. W tym tkwi też jeden z powodów mojej decyzji. Kiedy przyjeżdżałam do Londynu na rozmowę o pracę, byłam przestraszoną dziewczynką, która potrzebowała wyrwać się z małego miasteczka w Surrey. Bilet do Londynu, który kosztował kilkanaście funtów, był sporym wydatkiem. Dzisiaj jestem trzydziestoletnią kobietą z pewnym zestawem specyficznych umiejętności, która jest ciekawa, co może z nimi dalej zrobić. Zawdzięczam to w dużej mierze mojemu kierownikowi, który popychał mnie do wychodzenia ze strefy komfortu i zapewniał wsparcie, czasem lepiej, czasem gorzej. Będę mu za to zawsze bardzo wdzięczna i być może z czystej lojalności zostałabym gdzie jestem, gdyby on też nie zdecydował się zrezygnować ze stanowiska.
Kiedy zaczynałam pracę, bywałam tak płochliwa, że chowałam się w pudełku
Z pracą jest trochę jak ze związkami. Są osoby, z którymi jesteś w stanie spędzić całe życie, w ogóle się nimi nie nudzisz, a uczucie do nich nie słabnie, choć może się zmienia. Są też inne osoby, z którymi spędzasz dobre kilka lat, po czym czujesz, że chcecie innych rzeczy. Nie znaczy to, że coś z nimi nie tak, rozumiesz po prostu, że to nie to. Uważam, że lepiej się pożegnać, kiedy czujecie do siebie sympatię i szacunek, niż gdy z frustracji zaczniecie tłuc talerze.
Przyznam też, że zaczęłam się trochę nudzić. Chociaż większość moich klientów bardzo lubię, pracuję nad projektami podobnymi do siebie, które z roku na rok nie za bardzo się zmieniają. Czuję, że chcę robić nowe rzeczy, poznawać nowych ludzi i nowe środowiska. Uczyć się od początku i sprawdzać w nowych dziedzinach. Po dramatycznych wydarzeniach w życiu (o których wciąż nie mam siły pisać, choć wydaje mi się, że i tak wszyscy wiedzą o co chodzi), nie umiem już tak łatwo wrócić do starej rzeczywistości. Myślałam, że będę teraz robić co innego, niestety życie potoczyło się inaczej. Mentalnie jednak zostałam trochę gdzie indziej. Nie do końca chcę stamtąd wracać.
Każdy dzień był ciężką harówką
Czy ta decyzja jest rozsądna? I tak, i nie. Są etapy w życiu, kiedy ciężko podjąć podobną decyzję. Kredyty, dzieci czy opieka nad kimś w rodzinie są na pewno ważniejsze od potrzeby wakacji. Nie jestem na żadnym z tych etapów. Być może to ostatni moment, kiedy mogę pozwolić sobie na pójście za głosem serca niż rozsądkiem. Przez cały czas pracy, regularnie odkładałam część pensji i premie, nie potrzebuję więc niczyich pieniędzy, aby dać sobie radę finansowo. Stać mnie na to i czuję, że będę od tego szczęśliwsza.
Co dalej? Marzę o wakacjach. Nie o podróżach, drinkach z palemką czy hotelach z basenem. Po prostu o przerwie, podczas której będę mieć czas na to, żeby przez chwilę niczego nie planować i nie zastanawiać się ile mam jeszcze dni wolnego. Będę mogła wstać rano i stwierdzić, że nie byłam nigdy w mieście A lub B i spontanicznie do niego pojechać. Sprawdzić jak daleko można się wybrać za dziesięć funtów. Zobaczyć gdzie jedzie autobus X albo jak wyglądają lokalne biblioteki. Piec mężowi ciastka i robić bardziej wyrafinowane obiady niż łosoś z piekarnika czy spaghetti. Oswoić kota sąsiadów. Rysować w parku.
A kiedy już tego wszystkiego spróbuję, kiedy pogoda się zepsuje i nadejdzie czas na koniec wakacji (bo wakacje są fajne tylko jeśli muszą się skończyć, po miesiącu czy dwóch), pójdę do nowej pracy. Świeża i wypoczęta. Gotowa uczyć się dalej.
Na myśl o tym aż się uśmiecham.