Ponad rok temu na blogu po raz pierwszy pojawił się niemądry Koń. Śmiałam się wtedy z zamieszczania zdjęć śniadania, obiadu i kolacji na blogach szafiarskich. Jak wiadomo od tamtego czasu poszerzyły mi się horyzonty i wstawiłam zdjęcie kanapki. Poza tym postanowiłam, że nie jest to już blog wyłącznie szafiarski, a blog o świecie i o mnie, więc czas na przełamanie kolejnej bariery. Witam Was w pierwszym wpisie kulinarnym. Jako, że nie lubię gotować i mój repertuar w głównej mierze ogranicza się do klasyków typu gulasz, naleśniki czy spaghetti, nie mogę wykluczyć, że wpis może być pierwszym i ostatnim. A może nie być.
Nawiązując do genezy niemądrego Konia zrobimy dzisiaj ciastka z kleiku ryżowego. Są tak łatwe, że nawet Koń da radę. W internecie znaleźć można wiele podobnych przepisów i nie jestem specjalnie odkrywcza, ale te ciastka to moja specjalność od jakichś dziesięciu lat. Już we wczesnym liceum nęciłam nimi Ella i jak widać podziałało. Poza tym są to jedyne ciastka, które potrafię zrobić.
Zacznijmy od składników. Potrzebne będą:
– 3 jajka (koniecznie z chowu ściółkowego lub wolnego, inaczej ciastka nie wyjdą, bo szczęśliwe ciastka wychodzą tylko ze szczęśliwych jajek, true story)
– 200 gram wiórków kokosowych
– paczka kleiku ryżowego/ kaszki ryżowej (smakowe, bezsmakowe, żadna różnica, i tak będzie smacznie)
– margaryna
– pół szklanki cukru
– opcjonalnie proszek do pieczenia i cukier wanilinowy lub aromat
– do dekoracji według upodobań: marmolada (najlepiej taka tania w wielkim wiaderku), gorzka czekolada, migdały, rodzynki itd.
– whisky i lód
Nie zdziwi Was chyba, że wszystko (oprócz whisky i lodu) trzeba dokładnie ze sobą wymieszać. Podane ilości wiórków i cukru są orientacyjne. Bo, jak to powiedział mój kolega na studiach otwierając przeterminowane danie z Tesco, ’food is an art, not a science’. Robiłam te ciastka również bez cukru i wychodzą smaczne, więc nie jest to niezbędny składnik. Wiórków zdecydowanie lepiej dodać więcej niż mniej. Przebieramy (umytymi!) kopytkami, aż wszystko połączy się w bryłę kształtną niczym koński zadek. Ważne jest, żeby całość nie była zbyt 'maślana’. Jeśli jest, można dodać jeszcze więcej wiórków, to zwykle rozwiązuje problem. Całość dzielimy na małe placuszki. Jeśli chcecie użyć do dekoracji migdałów i rodzynek lub marmolady, zróbcie to przed wsadzeniem do piekarnika. Jeśli rozpuszczonej czekolady – po wyjęciu.
Piekarnik nastawiamy na 180 stopni. Lub jeśli macie przedpotopowy piekarnik bez termometru jak mój (posiada opcję full, nie full, prawie nic i nic), nastawiacie go na maksymalną temperaturę i potem przyciszacie. Wiele przepisów podaje czas pieczenia około 20 minut i zaprawdę powiadam Wam, w takim czasie ciasteczka na pewno się spalą. Polecam sprawdzanie ich stanu co pięć minut. Mają się lekko przyrumienić. Mogą być wilgotnawe, po ostudzeniu wyschną.
W międzyczasie nalewamy whisky (jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, dla mnie był to pierwszy krok) i delektujecie się nią wraz z Koniem przy luksusowej prasie. Ciastka pewnie i tak się przypalą.
Jeśli się nie przypaliły, teraz jest Wasz moment chwały. Ciastka wystygły, są udekorowane, chrupiące, śliczniusie. Możecie pochłonąć je sami, podzielić się z ukochaną osobą lub zabłysnąć podczas prywatki. Smacznego!