Jako dziecko nie mogłam spokojnie przejść obok sklepu z zabawkami, a kiedy byłam już w środku zawsze znalazłam coś co stawało się moją nową obsesją. Raz było to neonowo różowe prosię (jak ja cierpiałam czekając na Gwiazdkę!), innym razem kudłaty brązowy miś z brzuszkiem w kolorze fuksji. W każdym razie musiałam to mieć i nie mogłam spać po nocach.
W którymś momencie zabawki dość płynnie zastąpione zostały przez ubrania. Było to chyba wtedy, gdy w telewizji zobaczyłam teledysk do ‘Wannabe’ Spice Girls i doznałam olśnienia. W każdym razie MUSIAŁAM mieć bluzeczkę ze sklepu indyjskiego, kurtkę Americanos czy sukienkę z jarmarku. W czwartej klasie miałam wyjątkowo dziwny plan lekcji, codziennie na jedenastą, i do dzisiaj pamiętam jak niejednokrotnie wstawałam o ósmej i przez dwie godziny myślałam w co się ubrać. Horror.
W tamtym okresie doskonałym buforem ochronnym byli rodzice i kieszonkowe, więc nowe ubrania pojawiały się w razie potrzeby, z konkretnej okazji lub po odpowiednio długim ubłaganiu. Wiadomo, że im jest się starszym tym kieszonkowe większe, a rodzice mniej straszni, więc ciuszków wpadało nieco więcej, ale wciąż było to pod kontrolą. Od czasu wyprowadzki na studia z kontrolą było różnie, nieobce było mi podejście Carrie Bradshaw, że lepiej kupić Vogue/nową sukienkę/śliczne buciki niż obiad.
Sześć lat później wygrałam walkę z moim ukochanym wrogiem Primarkiem i odkąd chodzę tam właściwie tylko po rajstopy uznałam, że moje życie podąża właściwym torem. Jednak w momencie, kiedy przed zaraz przed Wigilią kupiłam na wyprzedaży w Topshopie kolejną koronkową sukienkę, żeby mieć w czym siąść do stołu, na nowo stwierdzam, że coś jest nie tak. Przypomniały mi się znamienne słowa mojego ojca sprzed prawie piętnastu lat, że mam tyle ubrań, a właściwie chodzę cały czas w tym samym, tylko w nowej wersji. Oczywiście bordowej koronkowej sukienki jeszcze nie miałam, ale miałam ze trzy inne koronkowe sukienki…
Podobno każdy jeden człowiek ma swoje uzależnienie, które ciężko mu kontrolować. Alkohol, papierosy, w gorszej wersji narkotyki, Ell ma czekoladę (przez co nie może być moim narkotykiem, bo byłabym wiecznie na głodzie). Ubrania to może niezbyt groźny nałóg, ale nie chcę żeby mnie kontrolował. Obkupiwszy się na wyprzedaży postanowiłam zatem zrobić odwyk ubraniowy. Mam zamiar nie kupować żadnych ubrań przynajmniej do Wielkanocy. Oczywiście wiem, że cały świat sprzysięgnie się przeciwko mnie, więc EWENTUALNIE dopuszczalne są jedynie ubrania z listy, którą noszę od dawna w komórce. Lista jest dość długa, więc szukanie tych rzeczy w sklepach nie wchodzi w grę, bo pewnie wcześniej czy później je znajdę, a tego nie chcemy. Muszą pojawić się same, mogę je kupić tylko jeśli będą idealnym spełnieniem marzeń za bezcen albo ktoś będzie mi je wciskał trzymając pistolet przy mej skroni.
Oto i lista:
– Kamizelka kiziacza (czyli, że futrzak) zapinana na sprzączki
– Sukienka serialowa w wydaniu czarnym
– Idealna niebieska czapka (i tak zrobi ją mama, więc w sumie jest tu tylko dla formalności)
– Skórzane oficerki do kolan (’bezcen’ nie wchodzi w grę…)
– Raglanowy t-shirt
– idealna jeansowa sukienka
– sukienka jak ta z Levi’sa
– idealna cekinowa spódnica (ta z Zary daje radę)
Właściwie jestem podekscytowana perspektywą oszczędzenia mnóstwa pieniędzy, które będę mogła przeznaczyć na przykład na wyjazd do Szkocji czy Paryża. Ekscytuje mnie też zmuszenie się do założenia pewnych rzeczy, które tkwią w szafie, są ładne, a jednak nigdy ich nie noszę. Jeśli ten eksperyment nie zmusi mnie do ich założenia to znaczy, że czas dać im nowe życie u kogoś innego.
Oczywiście przyda się Wasze wsparcie. Komentarze w stylu ‘ten płaszcz jest taki piękny, że mogłabyś całe życie chodzić tylko w nim’ na pewno pomogą 😉
Próbowaliście kiedyś walczyć ze sobą w ten sposób? Jak Wam szło?
Photo by Miss Playground