Urban Outfitters dress from a thrift store, New Look shoes
Photos by Ell
Mam bardzo ambiwalentny stosunek do tatuaży. Jako dziesięcioletnia fanka Spice Girls marzyłam o nich dniami i nocami. Potem jako trzynastoletnia czytelniczka Sapkowskiego wolałam być jak elfia królowa Franceska Findabair niż wytatuowani szczurzy renegaci. Co jakiś czas wraca do mnie myśl, że może byłoby fajnie. Ale zaraz potem przypominam sobie ten jeden jedyny dzień, kiedy pracowałam w restauracji przy torze wyścigów konnych. Nie da się zapomnieć tych dorodnych kobiet w neonowo-landrynkowych kieckach z tatuażami z Tweetym czy innymi serduszkami na ich szerokich ramionach. Nie da się, chociaż bardzo się chce.
Z jednej strony tatuaże są takie arty, że aż strach, z drugiej są jednak kojarzone mocno z klasą robotniczą ( o sile podziałów klasowych w UK można mówić godzinami). Nawet podczas mojego małego dinozaurowego eksperymentu pierwszego dnia nie mogłam się na nie napatrzeć, drugiego czułam się jak wulgarny motocyklista.
Chyba pozostanę przy kalkomaniach. Na razie.