Pisałam kiedyś, że mój ambitny plan czytania tylko wielkich dzieł literackich spalił na panewce. Dość dużą rolę w jego upadku odegrała seria o Sookie Stackhouse i jej migdaleniu się z wampirami. Zaznaczę od razu, że wampiry niezbyt mnie kręcą. Anne Rice nudziła mnie niezmiernie, do Zmierzchu nawet się nie zbliżam etc.
Sookie jednak szwęda się nie tylko z wampirami, ale też z wilkołakami (tak, Zmierzch jest w dużej mierze plagiatem), demonami, wróżkami i moimi najukochańszymi na świecie elfami. Oraz innym tałatajstwem. Charlaine Harris tak pięknie opisuje masakry podczas wojen wampirów, wybuchy, obrywane kończyny, torturowanie poprzez wygryzanie kawałków ciała (o dziwo to elfy, nie wampiry;), pozbywanie się zwłok, a na koniec do tego wszystkiego dziki seks, że nie potrafię jej nie kochać.
Z podobną szybkością pochłaniam jedynie Vonneguta.
PS Twórcy serialu True Blood za dwa ostatnie sezony powinni dostać w twarz. Wątki, na które oczekiwałam z niecierpliwością zostały paskudnie sknocone i właściwie wszystko co najfajniejsze w książkach Harris zostało zastąpione klopsem.
PPS Oczywiście w pozostałych chwilach czytam dzieła wybitnych twórców i noblistów (albo Terry’ego Pratchetta ;).