Kilka lat temu, kiedy po raz kolejny porzucałam bloga, bo wszystkie ubrania były głupie i beznadziejne, a ja czułam się brzydka i gruba, dostałam email od czytelniczki. Czytelniczka oznajmiała, że mnie rozumie i że to na pewno wina mojego zbyt fikuśnego, 'teatralnego’ stylu i muszę czuć się nieswojo będąc przebraną, a nie ubraną. Radziła, że moje życie zmieni się na lepsze, jeśli zacznę ubierać się skromniej i bardziej minimalistycznie.
Przebieranie się to coś co w modzie lubię najbardziej. Minimalizm bywa piękny, ale trzeba go czuć. Potrafię wymienić mnóstwo osób, które czują go rewelacyjnie, sama jednak nie jestem jedną z nich. Poza tym uważam, że minimalizm wygląda lepiej na kimś, kto ma idealną figurę/cerę/włosy/wszystko na raz.
Oczywiście z rady nie skorzystałam, im dłużej jednak bloguję, a tym samym lepiej rozumiem mechanizmy swojego dobierania strojów, tym mniej się z czytelniczką zgadzam. Nieswojo czułabym się w bluzie dresowej, jeansach i sportowych butach. Nie ubieram się po to, żeby czuć się jak ja, czyli człowiek, który rano wstaje, idzie do pracy, potem wraca i robi obiad, a w weekend wyskoczy raz na jakiś czas za miasto. Niektóre rzeczy w naszym życiu zmieniają się powoli i dzięki ciężkiej pracy. Któregoś dnia może będę mieć szczęście i obudzę się jako człowiek sukcesu zdolny zmieniać świat. Wtedy będę się przebierać za siebie samą. W międzyczasie jednak mogę być kosmiczną księżniczką, kucykiem Pony czy wikingiem, albo jak dzisiaj Calamity Jane. Która, przy okazji, też miała na imię Marta 🙂
// kapelusz, sukienka i sweter – Topshop; kowbojki – Zara ; ramoneska – New Look; torebka – Tkmaxx; sztuczny kiziak – H&M//