O różnicach między Paryżem a Londynem można by rozprawiać godzinami. W jednym mieście na każdym rogu są puby, w drugim kawiarenki.W jednym jest dużo Amerykanów, w drugim jeszcze więcej. W Paryżu wszędzie jest stosunkowo blisko, w Londynie zdecydowanie daleko i ciężko żyć bez metra. Londyńczycy jedzą cupcakes, a paryżanie makaroniki. I tak dalej, i tak dalej.
Myślę, że niezłe porównanie stanowią słynne musicale. 'Sweeney Todd’ i 'Les Misérables’ napisane zostały w przeciągu kilku lat od siebie, a ich akcja dzieje się w mniej więcej tych samych czasach. Jeden opowiada o tym, jak klasa wyższa dzięki władzy i pieniądzom może robić z innymi klasami co jej się tylko podoba, a indywidualna zemsta koniec końców nic nie zmienia. W drugim galernik zostaje burmistrzem, a dziecko prostytutki wychodzi bogato za mąż. Co prawda barykada upada, ale pozostaje nadzieja. Kondycja brytyjskiego społeczeństwa to jednak temat na osobną rozprawę, która pojawi się tutaj kiedy indziej.
Paryż podoba mi się o wiele bardziej, niestety sześć lat po maturze mój francuski umożliwia mi poproszenie o bagietkę w piekarni. Póki co mam jeszcze potrzebę trochę bardziej skomplikowanego wyrażania myśli, więc na razie nic z tym nie zrobię.
Jedną różnicą, która naprawdę wprawiła mnie w osłupienie było spędzanie czasu przy alkoholu. Na co dzień normalnym wydaje mi się, że kiedy idę na burgera w pubie i kończy mi się piwo to zamawiam następne. I tak do kilku razy. W Paryżu nie warto oczywiście zamawiać burgerów, bo ich knajpowe potrawy są przepyszne i o wiele bardziej wysublimowane. Po jakimś czasie zauważyliśmy jednak, że kelner nieco dziwnie się na nas patrzy i zdecydowanie jest przy naszym stoliku dużo częściej niż przy innych. Bo piliśmy już trzecie piwo (ja pewnie drugie, a Ell czwarte, ale średnia wychodzi trzy), podczas gdy dookoła wszyscy siedzieli wciąż nad tym samym kieliszkiem wina/szklanką piwa/filiżanką kawy. Ogródek lokalu był nieduży, atmosfera dość kameralna, więc poczuliśmy się jak Krzysztof Ibisz.
Siedzenie (albo malownicze stanie przed lokalem, głównie w Le Marais) nad jednym kieliszkiem godzinami, przy równoczesnym wypalaniu paczki papierosów, jednego za drugim, było dla mnie szokiem kulturowym. Następnego dnia zaopatrzyliśmy się w co trzeba i próbowaliśmy wtopić się w atmosferę kawiarni. Takiego stresu nie czułam paląc swojego pierwszego papierosa w liceum. Miałam wrażenie, że każdy widzi, że tylko udaję, a nie palę tak NAPRAWDĘ i zaraz zacznie się ze mnie śmiać. Kelner patrzył się jednak o wiele przyjaźniej, chociaż na koniec i tak się zafrapował na widok napiwku. Oczywiście wieczór skończył się kameralną degustacją dużych ilości wina w pokoju hotelowym, ale ’when in Rome…’.