Wydaje mi się, że obecnie określenie, że coś jest niemodne nie ma już za bardzo racji bytu. Oczywiście są pewne trendy, którymi żyją kolorowe magazyny i…blogerki, które są bardziej kól niż inne, ale samej ciężko mi wymyślić co byłoby obecnie 'obciachem’. Za czasów mojej podstawówki czy liceum obciachem były na przykład spodnie marchewy czy sweter po babci, albo kurtka sprzed trzech sezonów. Nie dlatego, że coś było z nią nie tak, ale była stara, a zatem już nie cool. Oczywiście, niczym Kurt Cobain, w tamtym okresie I would rather be dead than cool i przy każdej wizycie u babci zmuszałam ją do przeglądania szafy. Nigdy nie zapomnę tego bolesnego spojrzenia, kiedy po raz kolejny w danym miesiącu zapytałam 'babcia, a masz jakieś rzeczy, których nie nosisz’?
Grunge jest jednym z moich ulubionych stylów, ponieważ uwielbiam łączyć ze sobą różne wzory i faktury. Poza tym daje dużo wolności (czytaj: można podnieść z podłogi dowolne rzeczy albo ubrać się po ciemku, a potem mówić, że jest się grunge). No i nie trzeba inwestować w nowe ciuchy. Jeśli przeżyło się pierwszą, drugą i trzecią falę grunge’u, to ma się wystarczająco dużo ubrań, żeby przeżyć dziesięć kolejnych. Bo obecnie powraca na wybiegi i do edytoriali w Vogue średnio co 3-4 sezony.
Tym razem też przygotowałam zestaw na zasadzie podłogowej ruletki, a okazało się, że reprezentuję trend. A chciałam tylko założyć sweter sprzed dwóch lat, bo rzadko go noszę i pewnie mu przykro. No po prostu naprawdę ciężko jest być niemodnym.
// sweter H&M, spódnica Primark, ramoneska New Look, czapka zrobiona przez Mamę, buty Zara //