Nie wiem czy uda mi się kiedykolwiek zostać minimalistką w kwestii stylu ubierania się, ale odwyk od kupowania ubrań skutkuje u mnie ogólnym odwrotem od chęci posiadania. Nie zrozumcie mnie źle, mnóstwo rzeczy mi się podoba, ale nie oznacza to automatycznie, że chcę to mieć i jest mi to potrzebne. Doskonale działa metoda na przetrzymanie. Jeśli nie mogę przestać o czymś myśleć po dwóch, ośmiu czy dwudziestu czterech godzinach, to chyba naprawdę tego chcę. Od dłuższego czasu nie ma jednak takich rzeczy.
W tym roku na urodziny zrezygnowałam z namacalnego materialnego prezentu i poprosiłam Ella o wyprawę do Szkocji. Byłam tam pierwszy raz od końca studiów i widok miejsc, w których przez pięć lat się śmiało, płakało, piło i uczyło jest więcej wart niż nowa torba z Zary. Nawet, jeśli w Glasgow spędziłam tylko jeden dzień (dwa pozostałe byliśmy w Edynburgu). Chodząc po ulicach w deszczu czułam się jakbym nigdy stamtąd nie wyjeżdżała. Odwiedziłam puby, do których najczęściej chodziłam i nawet klub studencki, który był świadkiem jednego z najwstydliwszych epizodów w moim studenckim życiu 😉 Na koniec trafiliśmy z dawną paczką na cèilidh. Zdecydowanie były to jedne z najlepszych urodzin w moim życiu.
Dzisiaj chcę Wam pokazać beznadziejne i brzydkie Glasgow w moim obiektywie. Fotografowało mi się je równie ciężko jak Gdańsk, bo po wielu latach życia w tych miastach czuję się niezręcznie ganiając jak turysta z aparatem.
Moje Glasgow jest piękne, ponure, niepokojące, tajemnicze, wiktoriańskie. Tak je widzę i starałam się to dla Was uchwycić. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
PS Obawiam się, że następne kilka wpisów będzie zdominowanych przez Szkocję. Przepraszam!
// płaszcz i buty Topshop, czapka i szalik z second handu, sukienka Primark //