We wcześniejszych wpisach filmowych wspominałam już, że moje ulubione gatunki filmowe to science fiction, fantasy i film kostiumowy, ale gatunków, które chwytają mnie za serce jest oczywiście o wiele więcej. Kolejna na liście ulubionych jest kategoria, którą wymyśliłam sobie sama – filmy o kuriozalnych mordercach.
Dzisiejszy tytuł jest majstersztykiem tego gatunku. Z perwersyjną przyjemnością polecam Wam No Country For Old Men, 2007 (reż. Joel i Ethan Coen).
(A jakiego gatunku nie znoszę? Oczywiście komedii romantycznych.)
Można się rozwodzić, dlaczego film Coenów jest znakomity, ale będzie to stratą czasu i niepotrzebnym zużyciem klawiatury. Wystarczy napisać pięć słów: Javier Bardem jako Anthon Chigurh. Człowiek, który Hannibala Lectera załatwiłby przed porannym myciem zębów. Mężczyzna z fryzurą na dziewczynkę odreagowywującą zapuszczanie włosów do Komunii, z którego nie będziesz się jednak śmiać nawet przez sekundę. Postać, na temat której powstają takie memy i dla którego jedynym naturalnym wrogiem jest pani na recepcji (jedna z moich ulubionych scen w filmie).
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Przypadkowy człowiek przypadkowo trafia na miejsce porachunków mafijnych, podczas których wszyscy się nawzajem pozabijali, i podprowadza walizkę z dwoma milionami dolarów, którą próbuję mu odebrać (wraz z życiem) płatny morderca.
Lubię ten film ponieważ nie hołduje oczekiwaniom widza. Nie ma tutaj pozytywnego protagonisty, z którym możemy się utożsamiać. Są za to źli płatni mordercy i dobrzy płatni mordercy. Szeryf patrzy na wydarzenia z boku i chociaż chce pomóc, wobec geniuszu zła Chigurha jest bezradny. Ścigany przez mordercę Llewelyn nie jest też jakimś specjalnym przyjemniaczkiem, a cała akcja filmu zawiązuje się z powodu serii jego złych decyzji. Ciężko się zdecydować czy jako widz kibicujemy Chigurhowi czy jego wyznaczonemu celowi. W momentach, kiedy widz ma nadzieję, że wszystko będzie dobrze, Chigurh nam tę nadzieję rozdeptuje jak robaka. Kiedy jesteśmy przekonani, że zaraz nastąpi jatka, nie dzieje się nic. Nie ma happy endu, razem z szeryfem jesteśmy pozostawieni z wieloma pytaniami bez odpowiedzi, przygnieceni brutalnością wydarzeń.
No Country For Old Men podoba mi się również dlatego, że w USA nie fascynuje mnie blichtr miasta w wydaniu rodem z 'Gossip Girl’ czy 'Seksu w Wielkim Mieście’, a wielkie przestrzenie, pustynne drogi i małe miejscowości, w których mieszkańcy mówią z dziwacznym akcentem i noszą kowbojskie kapelusze. Dzisiejszy zestaw zainspirowany jest filmem i tym klimatem. Kiedy oglądałam film po raz pierwszy nie zrozumiałam przynajmniej jednej trzeciej dialogów, więc jeśli macie podobne zainteresowania, jest to film dla Was. Jeśli nie lubicie patrzeć na zabijanie, czasem mocno kreatywne i następujące po rzucie monetą, to może jednak niekoniecznie.
Co mi się nie podobało? Przez wiele godzin nie dawało mi spokoju czy Carla Jean umarła czy nie. To była prawdziwa udręka.
Jeśli do przyszłego tygodnia nie zachwyci mnie nic nowego, to cofniemy się w czasie trochę bardziej, bo do lat czterdziestych. I nie, nie będzie o Casablance 😉
// sweter Primark, kowbojki i spodnie Zara, kapelusz z Portobello Road, naszyjnik Makabresque //