Nie znoszę fryzjerów.
Niezależnie od tego czy jest tani, drogi, polski, brytyjski, osiedlowy czy wielkomiejski, w najlepszym wypadku i przy dużej dozie szczęścia wyglądam prawie tak samo jak przed wizytą. Zazwyczaj jednak wyglądam jakbym właśnie wróciła wehikułem czasu z lat osiemdziesiątych i postanowiła przy okazji obskoczyć imieniny cioci. Dochodzę do siebie dopiero po wytarzaniu się w poduszkach lub porządnym wyszorowaniu łepetyny.
Tym razem jednak fryzjerka przeszła samą siebie. Zapobiegawczo poprosiłam o zwykłe wysuszenie bez modelowania (naprawdę wybierałam się na imprezę i nie chciałam prezentować Powrotu do Przeszłości), ale efekt był piorunujący. Jakby trzepnął mnie piorun, a na dodatek jeszcze zepsuł się prysznic. Z turpistyczną przyjemnością przedstawiam Wam najgorszą fryzurę (mojego) świata i uroczyście postanawiam po raz kolejny zmienić fryzjera.
Głęboko wierzę w to, że gdzieś żyje fryzjer, który zdobędzie kiedyś moje zaufanie i uczyni mnie szczęśliwą kobietą. Ale wierzę też w UFO i że światem rządzą z podziemia inteligentne zwierzęta…
Photos by Ell and me