Nie mam w zwyczaju upamiętniać na blogu śmierci znanych osób, między innymi dlatego, że nie lubię dołączać się do tłumu ‘fanów’, którzy nagle uzmysławiają sobie uwielbienie idola, kiedy ten leży w kostnicy. Nagła śmierć Jamesa Gandolfiniego ma jednak dla mnie w dużym stopniu wymiar osobisty, bo z serialem The Sopranos łączy się dla mnie mnóstwo wspomnień i emocji. Oglądałam go z moim ś.p. wujkiem (który sam wyglądał jak Tony), potem już bez wujka i było mi strasznie przykro, że nie pozna nigdy zakończenia. Wciąż pamiętam, jak z wypiekami na twarzy w grudniu 2009 pisałam pracę zaliczeniową z dramatu telewizyjnego, porównując szlafrok Tony’ego ze szlafrokiem w The Goodfellas i rolę kobiet w The Sopranos z Ojcem Chrzestnym. I chociaż od tego czasu wydarzyły się Losty, Dextery i inne Gry o Tron, to dla mnie jest to wciąż serial wszechczasów.
The Sopranos leży u źródeł potęgi HBO oraz rywalizacji stacji o stworzenie nowego hitowego tytułu. Gdyby nie Tony Soprano, który nie mógł poradzić sobie z widokiem surowego mięsa, bo przypominało mu matkę, ale nie miał problemu zastrzelić z zimną krwią człowieka, nie byłoby dzisiaj większości moich ulubionych seriali (tutaj i tutaj). Większości Waszych ulubionych też nie. Odnoszące wielkie sukcesy kasowe produkcje telewizyjne, pod względem fabuły i formy mogące śmiało stawać w szranki z dobrymi produkcjami kinowymi zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, po tym jak rozkochani w dresach i szlafrokach gangsterzy z New Jersey przetarli szlak.
James Gandolfini potrafił natomiast stworzyć postać, która rano jadła z dziećmi na śniadanie płatki owsiane i zachwycała się kaczkami pływającymi w basenie (by dostać ataku paniki, kiedy przestały przylatywać na pływanie), popołudniu klepała po pupach striptizerki, a w nocy pozbywała się zwłok konkurencji po czym potulnie wracała do czekającej żony. I tworzył tę postać tak, że czternastolatka z drugiego końca świata mogła się z nią identyfikować.
I dlatego będę za Gandolfinim tęsknić. Kaczki odleciały.