Zabytki są nudne i jestem pewna, że się ze mną zgodzicie. Zanim ktoś zdąży zarzucić mi ignorancję, wyjaśnię dokładniej co mam na myśli. Oczywiście warto zobaczyć Notre Dame, Koloseum, Tower, wszelkiego rodzaju zamki, pałace, kościoły i inne obiekty, które uznajemy za zabytkowe, ważne, warte uwagi i stanowiące symbol danego miejsca. Ale to nie Notre Dame, Koloseum czy Tower sprawia, że zakochujesz się w Paryżu, Rzymie czy Londynie. Wielce prawdopodobne, że podczas kolejnych wizyt w mieście będziesz świadomie unikać miejsc, które według przewodników trzeba zobaczyć. Bo jeśli z własnej woli po raz kolejny odwiedzasz jakieś miejsce, to znaczy, że trochę je lubisz i trochę je znasz. I za każdym kolejnym razem jesteś w coraz mniejszym stopniu turystą.
Od razu przyznam, że będąc na wyspie tydzień, który musiałam rozdzielić między wędrówki po najważniejszym mieście, wyprawę do Lindos, a także niezwykle istotne chlapanie się w basenie i wylegiwanie na leżaku, nie zobaczyłam tyle ile chciałabym zobaczyć. W mieście Rodos zrobiłam setki zdjęć i z niemałym trudem przychodzi mi wybór najlepszych, które Wam pokazuję. Za dużo ich na jeden wpis, dlatego wszelkie nudne zabytki zostawiam do następnego posta.
Samo miasto dzieli się na nową i starą część. Nowa przypomina wiele śródziemnomorskich i w ogóle europejskich miast, pełna jest ludzi zmierzających do pracy i palących papierosy przed biurem. Ma oczywiście swój klimat z wszechobecnymi vespami i budynkami mieszkalnymi budowanymi dookoła zabytków i ruin i zdecydowanie chciałabym kiedyś spędzić tam więcej czasu. Tym razem skupiłam się na starej części. A ta jest zupełnie niesamowita.
Nad miastem góruje Pałac Wielkich Mistrzów Zakonu Joannitów, od którego odchodzi mnóstwo wąskich uliczek. Część z nich zajmują sklepiki z pamiątkami (niemal wszystkie takie same i niezbyt ciekawe), jednak duża część z nich jest zamieszkana. To znaczy przynajmniej teoretycznie, zdają się o tym świadczyć zaparkowane przed drzwiami Vespy, listy w skrzynkach pocztowych i pootwierane gdzieniegdzie okna, przez które słychać rozmowy. Wystarczy zboczyć z turystycznego szlaku by znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości. Uliczki są bardzo wąskie i opustoszałe niczym po przejściu epidemii lub apokalipsy zombie. Rządzą na nich koty. Nie przypominały mi jednak zupełnie zwykłych kotów. Były chudsze, smuklejsze, złowieszcze i bardzo agresywne. Przy każdym jednym zdjęciu, na którym widać kota zostaliśmy obsyczani, z jednej uliczki wycofaliśmy się nawet ze względu na kocią walkę. Niesamowitości dodają miejscu dziwne wiszące zabawki, które wyglądają jakby ktoś powiesił je jako przestrogę. Gdzieniegdzie wiszą też dziwne kolaże. Oglądanie tych widoków w towarzystwie kotów przyprawia o ciarki na plecach i to przy trzydziestostopniowym upale. Te uliczki sprawiają wrażenie, jakby były areną jakiejś złowieszczej gry czy wojny dziwnych gangów lubujących się w okaleczaniu zabawek. Ty natomiast jesteś zwierzyną łowną, nęconą w uliczki skuterami o cukierkowych kolorach.
Nie jest to raczej opis, który mógłby znaleźć się w przewodniku, jednak jest to dokładnie ten klimat, który sprawił, że zakochałam się w tej dziwnej części miasta.