Z niezwykłym żalem myślę o wszystkich miastach, które odwiedziłam i w których dany mi czas zmarnowałam na oglądanie nieciekawych zabytków. W całym moim życiu jedynie kilka zabytków zrobiło na mnie takie wrażenie, że myślałam o nich przez następne kilka dni. W 90% przypadków były to cmentarze i gotyckie katedry. Sprawiają, że czuję dogłębnie swoją marność i sugerują, że i tak nie będę tak super jak budowniczy Notre Dame. Z Père Lachaise czy Panteonu w Paryżu wychodziłam ze łzami w oczach. Nie tylko dlatego, że nigdy nie będę drugim Rousseau, Wildem, Morrisonem czy Skłodowską-Curie, ale też dlatego, że po śmierci jesteśmy obecnie skazani na różowy połyskliwy marmur. Cmentarze Edynburga czy Glasgow śmieją się ze mnie w żywe oczy.
Prawdziwe atrakcje i prawdziwe życie zawsze czekają na nas poza obowiązkową trasą zwiedzania. W Paryżu posiedź w kawiarence. A potem w drugiej, trzeciej i czwartej. W Gdańsku zbocz z Mariackiej i zapuść się dalej, w uliczki bez bursztynu, za to z dziwnymi lokalami lub obdrapanymi poniemieckimi budynkami. We Wrocławiu wpatruj się długimi minutami w piękne olbrzymie kamienice. W Glasgow idź gdziekolwiek tylko nie na główne handlowe ulice. W Edynburgu schowaj się w ukrytych ogrodach. W Londynie nie łaź po zapchanej ludźmi i sieciówkami Oxford Street, ucieknij w kierunku Bond Street czy Marylebone. Czy gdziekolwiek, gdzie nie idą wszyscy. Jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień to znalezienie się w sobotni wieczór na Stamford Hill, które jest zamieszkane przes najliczniejszą wspólnotę chasydzką w Europie. To było jak podróż w czasie za cenę biletu na autobus.
Poczucie prawdziwego genius loci jest bezcenne. Szkoda czasu na turystyczne bzdury, kiedy można tyle odkryć.
// płaszcz i czapka z secondhandu, buty Topshop, torba Clarks //