Luty to ten moment w roku kiedy zima osiąga swoją masę krytyczną. Pod górami szalików, płaszczy i swetrów wszyscy jesteśmy Buką. A ja największą. Powtarzanie 'winter is coming’ już nie śmieszy, czekolada już nie cieszy, a w każdym jednym zestawie wyglądam dokładnie tak samo – zimowo. Jeszcze do wczoraj miałam przynajmniej jakieś pocieszenie w szaliku, który wszyscy kochają, który komplementuje nawet Ell, a obce osoby podchodzą do mnie, kiedy wypłacam swoje miliony dolarów z bankomatu i pytają, gdzie zdobyć taki szalik. Dzisiaj jednak widziałam dwie osoby w dokładnie takich samych szalikach. Teraz żeby poczuć się jak ktoś wyjątkowy będę musiała kupić Werther’s Original. A pupa rośnie. W ramach walki z lutową chandrą zrobiłam manicure, poszłam do fryzjera, wyskubałam brewki i kupiłam nową szminkę. Nie pomogło, a mój facet zaczął myśleć, że go zdradzam. Wyszłam biegać. Było beznadziejnie. Na chwilę przestałam nawet marzyć o szczeniaczku, bo od razu po wejściu do domu mogę się schować pod kołdrę bez zbędnych spacerów.
Tylko wiosna jest w stanie mnie zbawić. Czekam na nią z wielkim utęsknieniem, a na jej powitanie zamierzam zainstalować jutro w domu wiszące ogrody Riennahery czyli milion kwiatów w doniczkach. Ale jestem absolutnie pewna, że za pół roku będę podekscytowana przebierać nóżkami i zacierać ręce na widok swetrów, czapek i szalików. Ot, wielki życia krąg.