Zainspirowana lekturą wpisu Małgorzaty Halber na jej blogu na Codzienniku Feministycznym, zaczęłam zastanawiać się w którym momencie życia istotna zrobiła się dla mnie uroda. Oczywiście wszyscy chcemy być piękni, zgrabni i młodzi, ale w końcu pojawia się taki moment, kiedy wygląd zaczyna być źródłem zmartwień. Ten moment, w którym patrzymy na swoją twarz w lustrze i nie widzimy już po prostu twarzy w lustrze, ale niewystarczająco wystające kości policzkowe, zbyt blisko lub szeroko rozstawione oczy, za duży, za mały, za płaski nos.
Myślę, myślę i nie mogę sobie przypomnieć, kiedy straciłam szacunek do swoich łydek, kiedy mój brak talii zaczął doprowadzać mnie do płaczu. Naprawdę nie pamiętam, od kiedy nie umiem wyjść z domu bez makijażu, ani od kiedy porównuję się do każdej osoby, która wpadnie mi w oko na ulicy. W tych porównaniach jestem z góry przegrana, bo lista wad w mojej głowie jest niezwykle długa. A nawet jeśli ktoś ma większe łydki i większą pupę, to i tak ma mniejszy nos i lepsze włosy, więc w ogólnym rozrachunku wygrywa, no nie?
Nie pamiętam też, w którym momencie wygląd stał się walką, którą się wygrywa. Pamiętam jak na basenie wszystkie dziewczyny zachwycały się włosami koleżanki, bo były długie, falowane i naturalnie rudo-kasztanowe (do diabła, miejscami nawet bordowawe!) i był to zdrowy zachwyt z gatunku zachwytów nad małym kotkiem czy puchatą kaczuszką. Ona miała takie włosy, my nie, ale nie był to dla nikogo powód do zmartwień. Pamiętam jak w jeansach i staniku tańczyłam przed lustrem do piosenek Spice Girls i nie analizowałam czy mam za duże czy za małe piersi i jak tam się ma moja talia. Strasznie tęsknię za tymi czasami. Obecnie rozmowa z koleżankami przebiega często wg scenariusza jakie ja mam wielkie łydki/no co ty, ja mam większe/znowu jestem na diecie/ja też, jestem smutnym grubym morsem/no co ty, nie masz grama tłuszczu spójrz na mnie. Złapałam się wczoraj na tym, że widząc instagramowe zdjęcie osoby, której już nie lubię choć lubiłam, pomyślałam „ha, no i co, nie jest teraz jakaś piękna”. Chociaż uroda nie ma żadnego związku z tym, że już jej nie lubię.
W przeciwieństwie do pani Małgorzaty nie mam problemu z tym, że obcasy i sukienki uważane są za atrakcyjne, a grube kurtki nie. Całkiem lubię obcasy i sukienki, ale są one dopiero początkiem drogi. W zeszłym tygodniu zdarzyło mi się oddać całkiem dobre letnie spodenki. Mimo, że się w nie mieściłam i je lubiłam. Dlaczego? No przecież laski z takimi udami jak moje nie powinny nosić takich spodenek. Kto mi to powiedział? Absolutnie nikt. Co więcej, kiedy przytyję słyszę od swojego faceta „no, rób brzuszki, ale jakie masz wielkie cycki!”. On nie rozumie, że Kim Kardashian jest brzydka. On nie rozumie, że Anja Rubik jest piękna.
Przyznaję, że obecnie czuję się tak sobie i z pewnością ma to wpływ na moją samoocenę, ale kiedy czuję się dobrze sytuacja nie różni się jakoś diametralnie. Nie ma się co oszukiwać, że możliwy jest powrót do czasów niewinności. Za dużo o sobie wiem, mam niedoskonałą cerę, cienkie włosy, za duże łydki, za grube ramiona, duży brzuch, nie wspominając o nosie. Przy czym jestem absolutnie przekonana, że gdybym miała przed sobą osobę wyglądającą dokładnie tak jak ja, patrząc na nią nie zauważyłabym wszystkich powyższych wad. Pewnie w ogóle żadnej, bo niezbyt by mnie one interesowały. Ciekawiłyby mnie jej zainteresowania, jaki film ostatnio widziała, jakie książki lubi czytać i co pije w pubie. Poza tym z pewnością jej łydki i tak wydałyby mi się mniejsze…
No to jak, pamiętacie kiedy zaczęłyście się czuć brzydkie?