Napisałam to. Nie jest mi przykro. No, może trochę, bo nie robi się ostatnio za bardzo filmów, które mogłyby mi się podobać. Nie, że w ogóle. Po prostu nie za bardzo. O gustach się niby nie dyskutuje, ale co mi tam, podyskutuję chętnie.
Uwielbiam powolne tempo filmów Kubricka czy niepokojące kadry Lyncha. Lubię, kiedy muszę obejrzeć film trzy razy, żeby zacząć rozumieć, co znaczy konkretny kadr czy falujące pole u Tarkowskiego. Wiem, że gdyby Ojciec Chrzestny ukazał się dzisiaj po ekranie fruwałyby flaki zmieszane z kokainą, a w tym wszystkim tarzałyby się dziwki. Strasznie się cieszę, że ukazał się dawno temu. Nie żeby było coś złego w ekranowych flakach, dziwkach i kokainie, ale to koktajl, który trzeba podać w odpowiedni sposób, żeby nie raził banałem. Tarantino sobie z tym radzi, inni czasami, większość niekoniecznie.
W starych filmach jest coś takiego, że nawet kiedy są ewidentnie złe i ckliwe, sprawiają mi pewną przyjemność. I takie Jak poślubić milionera jestem w stanie obejrzeć dziesięć razy. Współczesne komedie romantyczne sprawiają co najwyżej, że chcę umrzeć. Z nudów albo z zażenowania. To znaczy może obecnie powstają lepsze komedie romantyczne, od czasów przebojów z Jennifer Lopez czy Katherine Heigl dbam o swoje zdrowie psychiczne i trzymam się od nich z daleka.
Lubię, kiedy film powstaje jako osobna całość, której nie trzeba kontynuować, nie trzeba robić prequela, sequela czy remake’ów. Wielką przyjemność sprawia mi co prawda cykl filmowy o Śródziemiu, jak dla mnie powinno się sfilmować każdą najmniejszą historię, która rozgrywa się w tym świecie, ale to wyjątek potwierdzający regułę. Gdyby porwała mnie Al Kaida i chciała wydobyć ze mnie najtajniejsze znane mi informacje (czyli na chwilę obecną mój pin do bankomatu i ile ważę), mogłaby to osiągnąć to w czasie. który potrzebny jest by wymówić „każemy ci oglądać wszystkie filmy o Spidermanie/Batmanie/dowolnych superbohaterach’. Na moje oko to jakieś 3-4 sekundy.
W starych filmach nawet słabi aktorzy grają jakoś lepiej. No i potwory grają lepiej. Albo wyglądają lepiej, bo w obecnych produkcjach wszystkie wyglądają jakby chodziły na operacje plastyczne do tego samego chirurga. Podobnie jak aktorki. Wracając do potworów, u Kubricka przeraża mnie czarny klocem albo chłopiec machający paluszkiem. Ciarki przechodzą mnie, kiedy o nich myślę w środku dnia, w nocy staram się w ogóle nie myśleć. Przeraziło Was coś w ten sposób coś zobaczonego na ekranie w ostatnich kilku latach?
Ten wpis jest zbiorem refleksji będących wynikiem namiętnych chwil spędzonych w ostatnim tygodniu w łóżku z Doliną Lalek, Lśnieniem, Orlando i Pluję Na Twój Grób (jeden z najgorszych filmów świata, a wciąż dał mi artystycznie więcej niż na przykład nie takie złe Igrzyska Śmierci). Ale być może jest początkiem cyklu o starych filmach? Co Wy na to?