Co jakiś czas przychodzi mi do głowy tekst, którego boję się napisać. Na przykład o depresji. Albo o Romanie Polańskim. I za każdym razem marnuję czas szukając potwierdzenia u innych i pytając, czy to ma sens, czy nie przesadzam, czy to czy tamto. Strasznie się stresuję, przeżywam to kilka dni, mam wątpliwości, zastanawiam się, och i ach.
Zazwyczaj publikuję. Bo nie jestem aż tak kreatywna, żeby gardzić pomysłem. Owszem, pomysły leżą na ulicy i wystarczy je podnieść, ale czasem muszę łazić po słabych ulicach, bo nic nie leży. Poza tym jeśli już włożyłam czas i energię w napisanie czegoś zamiast w czytanie, granie we flashowe gierki, oglądanie seriali czy seks, to czułabym się oszukana sama przez siebie chowając to do szuflady czy w czeluściach twardego dysku. No i jeśli nad czymś myślałam kilka dni, to znaczy, że chyba naprawdę chcę o tym powiedzieć światu.
Ile razy żałowałam, że napisałam jakiś tekst i kliknęłam na 'opublikuj’? Ani razu. Nawet po opublikowaniu zdjęć w bikini. Myślałam, że kiedy napiszę o moich kompleksach wszyscy uznają, że jestem beznadziejna i mnie w nich tylko utwierdzą. Było wręcz przeciwnie. Kiedy pisałam o depresji myślałam, że to może być koniec bloga, bo co to za lajfstajl? Nie dość, że muszę chodzić do pracy, nie mam (póki co) kasy na nową torbę od Louis Vuitton/wakacje w Japonii/wymianę telefonu co miesiąc/aparat, który mi się marzy/buty od Loubutina, to jeszcze problemy z psychiką. Reakcja przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Myślałam przez chwilę, że żałuję tekstu o Polańskim. Ale nie. Ok, oberwało mi się, że gloryfikuję pedofilię, kumam się z nazistami (tak, serio) i w ogóle ktoś (czy nawet kilku ktosiów) już nigdy, przenigdy nie wróci na bloga, bo taka ze mnie sucz (tak, bałam się użyć we wpisie słowa sucz, ale użyłam!). I jasne, nie było to przyjemne. Przy czym dostałam kilka razy więcej maili, które mnie wspierały, mówiły o tym, że ktoś się mną inspiruje, że lubi czytać, choć nie musi się zawsze zgadzać, że czuje, jakbyśmy się znali, a blog jest taką naszą rozmową przy piwie. Reakcje te wygenerował ten sam wpis. (I newsletter. Newsletter jest czasem naprawdę super.) Także ten, dzięki, Czytelnicy.
Swego czasu bałam się czy zmienić profil bloga. Albo czy kogokolwiek obejdzie mój wpis o kosmetykach i czy padnie tekst, że się sprzedaję albo jestem pusta. Albo samolotach. Albo jak zostanie przyjęta zmiana szablonu. I za każdym jednym razem chwile spędzone na nerwach były zmarnowanymi.
Bloga nie warto się bać. Jasne, czasem się usłyszy, że jest się szafiarką, której się wydaje, że ma wysokie IQ, albo że cośtam cośtam naziści. No i trudno. Nie byłam jeszcze w sytuacji, w której ze strachu wynikłoby coś pozytywnego. Mnóstwo razy okazało się, że to czego się bałam miało przecudne konsekwencje, więc szkoda czasu na nerwy. Muszę jeszcze tylko pokonać strach, że nie będziecie już chcieli czytać o ciuszkach, kosmetykach czy co sądzę o hotelu, w którym właśnie piszę ten tekst, w otoczeniu innych moich tekstów o sprawach ważniejszych niż ciuszki, kosmetyki czy hotel. I wtedy będzie już całkiem dobrze.