Moja wizyta w Glasgow w miniony weekend wiązała się oczywiście ze spotkaniem ze znajomymi ze studiów. Przynajmniej tymi, z którymi wciąż rozmawiam (to nie jest oczywiste, bo kilka lat po studiach, kiedy nie ląduje się razem w pubie co drugi dzień, nagle przestaje się udawać, że się nawzajem obchodzimy) i którzy wciąż tam mieszkają lub po kilku latach tułaczki znowu w to miejsce wrócili. A także nie wyjechali właśnie na weekend do rodziców, nie pracowali, nie strzygli owiec itd.. Im jest się starszym tym trudniej jakoś zaplanować spotkanie.
Jedną z tych osób był mój dawny współlokator. Rozpoczął studia mając 29 lat i przez cały okres ich trwania był oczywiście naszym „starym” przyjacielem. W zwalczeniu przezwiska nie pomagały mu specyficzne zainteresowania, wśród których były…wybory parlamentarne. Interesował się wyborami do tego stopnia, że nagrywał je na wideo, a kolekcja jego nagrań sięgała, z tego co pamiętam, lat siedemdziesiątych (chodzi oczywiście o brytyjski parlament). Lubił też Pepsi, niezdrowe jedzenie i oglądać piłkę nożną. Podczas studiów pracował czasami w Tesco, a czasami nie pracował. Zaraz po studiach czasami sprzedawał przez telefon kablówkę, a czasami był na zasiłku. Co robi teraz? Otóż jest freelancerem i pisze artykuły dla magazynów i serwisów sportowych. Wynajmuje samodzielnie mieszkanie i ma się nieźle.
Drugą osobą była moja koleżanka z roku, niegdyś właścicielka jednych z najładniejszych włosów świata (nie jest to istotne, ale kiedy ją poznałam miała loki do pasa), w jednej połowie Francuzka, w drugiej Niemka, wychowana w USA, na starcie zatem trzyjęzyczna. A także bystra i pełna pasji. Kręciła własne filmy, które pojawiły się nawet na festiwalach filmowych, zaczęła robić doktorat, na który mnie nie było stać, ogólnie gdyby nie to, że jest super miła to nie dałoby się jej znieść. Niestety zachorowała, połączyło się to z depresją, zrezygnowała z doktoratu i na chwilę obecną pracuje na kiepsko płatnej i mało kreatywnej pozycji. No i tego się nie spodziewałam.
Czemu to dla mnie istotne? Bo porównywanie się z innymi jest bez sensu, chyba że dodaje motywacji do działania. Mamy swój moment, w którym wszystko zaczyna iść dobrze, ale ten moment nagle może się skończyć. Może się też wydawać, że nie czeka nas wiele dobrego, a nagle dobre nadchodzi. Bo nie ma co nie spać po nocach, myśląc o zdolniejszych i piękniejszych od nas, czy pocieszać się, że przynajmniej jesteśmy w lepszej sytuacji od tego czy tamtego. Osoba, po której nie spodziewałam się, że sobie w życiu poradzi, ma się całkiem dobrze. Osoba, której trochę zazdrościłam, jest na zakręcie życiowym. Oczywiście z całego serca życzę jej jak najlepiej (wspominałam już, że jest super miła?) i jestem pewna, że niedługo sobie poradzi. Ale nie ma co się oglądać na innych i zamartwiać swoimi szansami na sukces lub cieszyć się, jacy jesteśmy super w porównaniu z jeszcze kimś innym. Lepiej się czillować na trawce. A potem wstać i robić swoje, bo momentom trzeba pomóc w znalezieniu drogi do Ciebie. Nawet jeśli inni się z Ciebie śmieją i nazywają Cię starym (no ale bez kitu, nagrywać wybory?;).