Znalazłam właśnie w czeluściach dysku tekst sprzed prawie trzech lat. Była to jedna z prób rozwijania kreatywności poprzez pisanie siedmiuset pięćdziesięciu słów dziennie. Konkretniej pierwsza próba, która sprawiła mi sporo przyjemności. Nie jest to jedyne z tych ćwiczeń, które znalazłam, ale jedynie to mnie rozbawiło. Pozostałe były tak złe, że aż zaczęłam kaszleć z nerwów. Podczas każdego kolejnego podejścia cierpiałam zresztą straszne katusze, bo siedemset pięćdziesiąt to dużo słów i jeśli masz pomysł, to jest pięknie niczym w filmach, kiedy bohaterowie biorą LSD. Zwykle pomysłu nie było.
Jeśli macie ochotę poczytać co mi siedziało w głowie pewnego październikowego wieczoru w 2011 roku, zapraszam.
(tekst powstał w edytorze bez polskich znaków, wybaczcie, ale na myśl o ich dodawaniu robi mi się bardzo niekucycznie)
Jakie książki chciałabym czytać?
Chciałabym czytać o smokach, jednorożcach i elfach, ale walenie i osmiornice też by się przydały. Chciałabym, żeby było cos o dinozaurach i sredniowieczu w Burgundii lub innym krolestwie Europy Zachodniej. Żeby bylo ironicznie jak u Vonneguta, zabawnie jak u Pratchetta i poważnie jak u Dostojewskiego. Próba fabuły. Prehistoryczny lieuropleurodon wskutek zawirowania czasoprzestrzeni przenosi się na dwór Filipa Dobrego. Ląduje jednak w pałacowej spiżarni, gdzie zdycha z głodu, bo jest stworzeniem, którego instynkt każe mu polować, a nie zrywać wiszące ze scian kiełbasy. Nikt nie wie o jego obecnosci tam i znajduja go dopiero kiedy jest juz w zaawansowanym stanie rozkladu (tutaj turpistyczny opis smierdzacego miesa). To niesamowite i niemozliwe wydarzenie nie ma zadnego wplywu na stan umysłu lieuropleurodona, ponieważ jego umysł jako taki nie posiada umiejętnosci abstrakcyjnego myslenia. Dosć normalna rzecz przy mózgu wielkoci orzeszka albo dwóch. Przy długosci ciała około szesciu metrów może to stanowić pewien problem. Epizod ten nie ma również wymiaru historycznego, bo stwór sczezł i już. Skoro już się rozkłada to co za różnica czym był. W ten sposób ponadnaturalne wydarzenie nie z tego swiata nie ma absolutnie żadnego znaczenia w zderzeniu z twardymi faktami i codziennym pragmatyzmem, cechą stałą niezależną od epoki historycznej. So it goes. Vonnegutowska ironia.
Lubię też czytać o stosunkach seksualnych i zabijaniu, niekoniecznie naraz, ale jesli juz tak się zdarzy to nie pogardzę. W przypadku powyższego scenariusza mamy już smierć, niekoniecznie w formie zabijania, ale smierć to smierć, nie będę taka znowu wybredna. Obawiam się, że nawet wątek erotyczny niewiele by tu zmienił i nawet nie jestem pewna jak mógłby on wyglądać. Jedyny pomysł, który przychodzi mi do głowy, jest przynajmniej obrzydliwy i nie na miejscu względem swiętej pamięci zdechłego liopleurodona. O czym jeszcze lubię czytać…O Holocauscie i robieniu z ludzi mydła. Nie chcę isć w tym kierunku, ani zastanawiać się z kogo i czego jeszcze można zrobić mydło. Lubię rowniez czytać o pięknych, skomplikowanych, głębokich przyjaźniach, albo wręcz przeciwnie, o samotnikach bez żadnych przyjaźni. Liopleurodon w tym wypadku idealnie wpisuje się w ten drugi model, wykluwa się bowiem samotnie i ginie równie samotny, z dala od wszystkiego co znał w swojej prehistorycznej rzeczywistosci. Czy liopleurodon się wykluwał, czy też jakim cudem był żyworodny? Jesli się wykluwał, czy odbywało się to w wodzie czy jak w przypadku żółwi na lądzie? Czas na małe rozeznanie na wikipedii. Plezjozaury były podobno żyworodne. Informacji o liopleurodonach, które ewidentnie plezjozaurami nie są, brak. Skoro jednak i plezjozaury i ichtiozaury były żyworodne (co wynika z odcinka Walking with Dinosaurs produkcji BBC, opisanego na wikipedii) to nie pozostaje mi nic innego jak uznać, że liopleurodony prawdopodobnie też. W ten sposób powstała urocza pseudonaukowa dygresja w stylu Victora Hugo, który w swojej rewelacyjnej powiesci 'Katedra Najswiętszej Marii Panny w Paryżu’ potrafi przerwać wartką i pasjonującą akcję całymi rozdziałami traktującymi o architekturze Paryża, znaczeniu architektury w historii i temu podobnym tematom. Czytelnik jest zirytowany, czytelnik się nudzi, czytelnik jest sfrustrowany. Czuje się niczym uczeń, który musi wysłuchać tyrady nauczyciela, zanim ten przejdzie wreszcie do tematu, i nie może mu przerwać. Hugo zdaje się natomiast pokazywać swoją wyższosć intelektualną i swoją absolutną władzę jako autora. Tak, proszę Państwa, to co teraz czytacie to w oczywisty sposób moja intelektualna masturbacja i popisywanie się wiedzą i umiejętnoscią wnioskowania, ale jesli chcecie dowiedzieć się, co dzieje się dalej z piękną cyganeczką, strasznym garbusem i tym ogłupiałym z pożądania księdzem to musicie przez to przebrnąć. Ha ha ha. Smiech Victora Hugo brzmiał donosnie, odbijając się echem w murach katedry.
Nasz liopleurodon gnijący w pałacowej kuchni w Brugii, Brukseli czy może w Dijon, mimo dyskretnego uroku kopalnego gada, nie jest jednak chyba czyms o czym tak naprawdę chciałabym czytać. Może być ciekawą dygresją w stylu już nie Hugo, a raczej Vonneguta. Nie jest jednak satysfakcjonującym podmiotem, który pozwoliłby na stworzenie powiesci, żaden też z niego bohater byronowski. Laski lecą na bohaterów byronowskich, na pewno musi się taki znaleźć w tej cudownej powiesci, którą napiszę, która będzie spełnieniem moich wszystkich czytelniczych marzeń. Nie znajdzie się w niej natomiast bohaterka w typie Anny Kareniny. Karenina jest literackim ewenementem. Jeszcze nie zdarzyło mi się chyba czytać książki, w której tytułowa postać byłaby, w niezamierzony sposób, tak irytująca i bezpłciowa, że każda, absolutnie każda inna postać wywołuje we mnie więcej sympatii. Od lokaja przez koszących zboże muzhików aż po najwyższych carskich urzędników i samego cara. Każdy, naprawdę każdy inny człowiek pojawiający się w 'Annie Kareninie’ chociaż na długosć jednej linijki jest lepszy i bardziej pasjonujący od Anny. A zwłaszcza ten biedny koń, któremu idiota Wroński złamał kark podczas wyscigu. Czesc jego pamięci.