Odkąd pamiętam uwielbiam wymyślać historie. Jako dziecko wyobrażałam sobie swoje własne postaci do bajek czy kreskówek, jako nastolatka pisałam wiedźmińskie fanfiki, do dzisiaj mam w głowie ze trzy różne światy, które ustawiam i przestawiam, kiedy mam do zmarnowania na kilka chwil na bujanie w obłokach.
Niestety, światy, postaci i historie zazwyczaj szybko mi się nudzą i wymyślam kolejne, a te stare umierają gdzieś w odmętach pamięci lub gniją na dysku. No, może oprócz jednej. Nie tej poniżej. Poniższa historia znajdowała się wśród zapomnianych plików. Na tyle zapomnianych, że nie wiedziałam, że coś takiego napisałam, ale napisałam, odnalazłam, przeczytałam i uznałam, że nawet to dość śmieszne. Więc się z Wami dzielę światem, wymyślonym podczas pewnego spaceru po Glasgow z Zyzą. Inspiracją była, z tego co pamiętam, konwersacja odbyta chwilę wcześniej nad pudełkiem pieczarek. Niedaleko pada pieczarka od grzyba atomowego. Przynajmniej w mojej głowie…
Na początku był huk i światło i wielki żar. Potem był już tylko wielki burdel. Ci, którzy przeżyli wojnę umierali powolnie z powodu wszelkich możliwych odmian i kombinacji nowotworów. Ci, którzy jakimś zrządzeniem losu cierpieli jedynie z powodu pomniejszych schorzeń patrzyli na tamtych z zawiścią, nie mogąc znieść myśli, że przyjdzie im jeszcze wiele lat patrzeć na agonalny stan życia na Ziemi.
Jednak życie na Ziemi zrobiło wszystkim okrutny żart, bo ani się nie skończyło, ani nie przestało być widocznym. Stało się po prostu zupełnie inne. Pamiętacie to dziecko w szkole czy na podwórku, z którym na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku, ale po kilku interakcjach z nim wiedzieliście już na pewno, że za żadne skarby świata nie można z nim zostać sam na sam? Otóż życie na Ziemi przepoczwarzyło się właśnie w takie dziecko. Tyle tylko, że już na pierwszy rzut oka widać było, że ma coś z głową. Trudno zresztą nie mieć czegoś z głową, jeśli przysadka mózgowa wystaje ci przez ucho, bądź też masz jedno oko pośrodku czoła.
Była to piękna rzeczywistość bez kryzysów w globalnej gospodarce, bez wielkich korporacji, bez wyścigu szczurów. Oczywiście w znaczeniu przenośnym, bo wyścigi półtora metrowych zmutowanych szczurów stały się jedną z bardziej wysublimowanych rozrywek. Tylko, że nikt nie pomyślałby już o nich, że są zmutowane. Był to od dłuższego czasu jedyny znany ludzkości rodzaj szczurów. Niestety mało kto potrafił cieszyć się tym powrotem do niewinności. Ci, którzy mogliby pamiętać czasy przed wojną byli pod tak silnym i długotrwałym wpływem leków przeciwbólowych, że nie mogliby sobie przypomnieć nawet czy byli już dziś rano w toalecie oraz na czym polega to całe kontrolowanie zwieraczy. Ci, którzy urodzili się po wojnie nie potrafiliby zrozumieć pojęcia wielkich korporacji i wyścigu szczurów nawet gdyby byli tym zainteresowani. Nawet gdyby za każdy dzień, kiedy ich nie rozumieją ktoś odcinał im jeden palec. Zapewne byłby to ból mniejszy niż konieczność użycia mózgu w celu innym niż zaspokojenie podstawowych czynności życiowych i przy okazji odrobinę ponarzekania.
Czy ludzkość straciła nadzieję? Oczywiście, że nie. Tliła się jej mała, maleńka iskierka. Społeczeństwo wciąż dzieliło się na klasy, były to już jednak nie klasy socjo-ekonomiczne, ale klasy skażenia. Te kilka procent ludności, które jakimś cudem nie odczuły większych skutków promieniowania i których stan umysłowy pozwalał na ciągłe wykorzystywanie przedwojennej technologii próbowało żyć jak dawniej, formowało hierarchię i struktury społeczne i uporczywie, z całkiem niezłym skutkiem, wmawiało sobie, że to nie oni są wybrykami natury i marginesem, ale że to właśnie ich styl życia stanowi normę. Nie wyśmiewajmy ich za bardzo, w końcu ta wiara sprawiała, że byli choć trochę szczęśliwsi.
Do tej grupy należał nasz bohater, młody człowiek reprezentujący sobą wszystkie wspaniałe przedwojenne wartości – kwadratową szczękę, gęste włosy, brak predyspozycji rodzinnych do zachorowań na nowotwory i tę uroczą, naiwną wiarę, że ma do spełnienia misję, która stanowi sens jego istnienia. Zanim jednak wielce się rozczaruje, pozostawmy go na chwilę samemu sobie w tej bańce normalności pływającej po oceanie nuklearnej rozmaitości i skupmy się na innych indywiduach.
Na przykład na dwóch uroczych przyjaciółkach, które w 'normalnych’ warunkach byłyby wytykane palcami na ulicy, a dzieci na ich widok wpadałyby w histerię. Po wojnie natomiast są lokalnymi pięknościami. Niezaprzeczalnym ich atutem jest posiadanie pary sprawnych nóg i rąk i prawidłowo rozwiniętego kręgosłupa, a co za tym idzie umiejętność poruszania się. I to na dwóch nogach, w pozycji pionowej! Czy gdzieś tam z ciała nie wystawały im dodatkowe, nie do końca rozwinięte kończyny niech pozostanie ich słodką tajemnicą, przynajmniej na chwilę obecną. Obie mogą się pochwalić figurami modelek. Co akurat nie jest wielkim osiągnięciem. Każdy człowiek potrafiący utrzymać pozycję stojącą ma w tej rzeczywistości figurę przypominającą więźnią obozu koncentracyjnego, lub jak kto woli modelki prosto z wybiegu w typie, który dominował na przełomie XX i XXI wieku. Przy jakości i ilości dostępnej żywności, ze świata zniknął problem otyłości. Zastąpił go oczywiście problem nadmiernego rozrostu nowotworu.
Obiekt X miał piękne, wielkie błękitne oczy i cerę gładką jak pupcia niemowlaczka. Tylko czepialski zauważyłby, że te oczy są przynajmniej trzy razy większe niż widuje się to u przeciętnej osoby (sprzed wojny) i dziwnie wyłupiaste, oraz że gładka skóra jest jakby zbyt mocno naciągnięta na czaszkę. Oczywiście, że musi być nieco zbyt mocno naciągnięta, skoro na czole prezentuje się dumnie wielka sflaczała narośl.
Obiekt XX pochwalić za to mógł się niezwykle namiętnymi wargami. Oczywiście jeśli przyjmiemy najpierw do wiadomości, że po wojnie za namiętne uważa się wargi zajęcze.
Po wojnie nie obchodzi się już urodzin. Lub też obchodzi się urodziny codziennie. Nikt nie przejmuje się takimi rzeczami jak datowanie czy upływ czasu, każdy cieszy się natomiast z kolejnego przeżytego dnia. Jeśli na dodatek przeżyty jest on w miarę bezboleśnie, to jest to okazja do fety.