Jest nieskończenie wiele sposobów na dzielenie świata według dychotomii MY kontra ONI. Płeć, narodowość, kolor skóry, wiek, wykształcenie, zarobki, rodzaj słuchanej muzyki, to czy wolimy psy czy koty albo M&Msy z orzeszkiem lub bez (ja wolę bez). Żyjąc w dwóch dużych brytyjskich miastach poznałam jednak kolejny podział, o którym jako rodowita gdańszczanka nigdy bym sama z siebie nie pomyślała. Otóż istnieje NASZA i ICH strona rzeki.
Myślę, że w każdym mieście lokalny patriotyzm każe kochać swoją dzielnię bardziej niż inne dzielnie, choćbyś był z gdańskiej Orunii (o której nawet Kazik śpiewał w Mars Napada, że jako ostatnia dzielnica miasta broni się przed najeźdźcą z kosmosu). Ja jakby co nie jestem (a przynajmniej nie do końca). Ale podział na linii glaswegiańskiej rzeki Clyde czy londyńskiej Tamizy to nie są jakieś hocki klocki czy delikatne niesnaski. Parafrazując Boromira, one does not simply cross the river. Bo w rzece pływają potwory, wielkie plezjozaury, krakeny i inne liopleurodony, gotowe Cię pożreć. A za rzeką…Jeśli kojarzysz co dzieje się za Murem w Sadze Lodu i Ognia potocznie zwanej Grą o Tron, to za rzeką jest po stokroć gorzej. Serio.
To żaden żart. Moja koleżanka z pracy uroczyście odmawia udziału w jakichkolwiek imprezach, które wymagają od niej przekroczenia Tamizy. No chyba ich pogięło, mówi zwykle. Co za niedorzeczne zaproszenie, dodaje po chwili. Mamy co prawda w pracy całkiem sporo osób dojeżdżających z południowego Londynu. Znani są pod zbiorowym określeniem biedne biedactwa. I nie chodzą zbyt często na imprezy w północnym Londynie. Oczywiście istnieje konflikt między Londynem wschodnim i zachodnim o to, kto jest bardziej kól i trędi. Generalnie w brytyjskich miastach West Endy były za czasów galopującego industrializmu luksusowym siedliskiem bogaczy, położonym z dala od fabryk we wschodnich dzielnicach i akurat tak, żeby wiatry nie zawiewały im nieładnie pachnącego powietrza. Teraz sytuacja trochę się zmienia. Ale nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś powiedział Stary, nie jadę do Notting Hill, albo Shoreditch? Zwariowałeś? Prawdziwa secesja rozgrywa się jak zwykle między Północą i Południem.
Jak wspominałam nie jest to tylko londyńska specyfika. Podczas pierwszego roku studiów najbardziej wysuniętym na południe punktem w Glasgow do którego dotarłam była siedziba BBC w Pacific Quay. Wśród moich znajomych znajdowała się JEDNA osoba, która mieszkała ZA RZEKĄ. Dwa razy pojechałam odwiedzić Stuarta. To było straszne. Muszę Wam też coś wyznać. Dostałam kiedyś pracę PO DRUGIEJ STRONIE RZEKI. Ponieważ jestem tak dzielna jak głupia, przyjęłam ją. Bywało, że zmiany kończyły się o dwudziestej pierwszej. Mieliśmy wtedy zakaz chodzenia do metra w pojedynkę. Ale to i tak nie pomogło, bo złe dopadło mnie w biały dzień.
Przyznaję, że niektóre z moich obecnie ulubionych miejsc w tych miastach leżą po ICH stronie rzeki. Człowiek dorasta, pokonuje głupie wymysły i odkrywa świat. Uwielbiam Greenwich, a glaswegiański Pollok Park ze swoim muzeum Burrell Collection i pasącymi się swobodnie highlandzkimi krowami to cud świata. Ale dychotomia istnieje, a w google znaleźć można przewodniki co robić w południowym Londynie napisane dla ludów z odległej Północy (czyli mniej więcej od King’s Cross w górę).
Ale może dziwi mnie to bo jestem z Gdańska, gdzie wszyscy jesteśmy rybożerczymi plażowiczami i po prostu nie potrafimy odróżnić jednej strony rzeki od drugiej? Może dwa brzegi Wisły, Odry, Nilu czy Amazonki też drą koty? Czekam na Wasze opinie.
PS Jeśli mieszkasz po ICH stronie rzeki…też jesteś fajną osobą. Przynajmniej mam nadzieję. Cmok.