Decyzja o rozszerzeniu tematyki bloga o wszystko była decyzją słuszną, bo od tej pory powstało sporo tekstów z których jestem w jakiś sposób mniej lub bardziej dumna i które są dla mnie dość ważne. A po Waszych reakcjach sądzę, że dla Was też. Ale nie byłam też do końca świadoma jaki ciężar biorę na swoje barki. W zamierzchłych czasach mogłam wyjść przed dom, powyginać trochę ciało, ponadymać trochę usteczka, dodać do tego kilka słów i po sprawie. Obecnie głowię się nad tematami, ciągle pytam co Was interesuje, a kiedy wrzucę krótkie przemyślenie słyszę od Was: CO TAK MAŁO! Albo, że mam częściej chodzić w koronkach. Sama sobie zgotowałam ten los.
Dzisiaj wracam na chwilę do dawnej stylistyki. Siadłam przed chatą, dumam, patrzę się w buty, zawiązuję sznurówki. Walia okazała się dokładnie taką, jaką ją sobie wymarzyłam. Pełną kucyków, zamków, owiec, wiosek, plaż, gór. W większość dni padało, chociaż nie codziennie. A Walijczycy naprawdę mówili po walijsku, co radowało moje celtyckie serce. Umiem teraz powiedzieć 'następny przystanek Bangor’. Nie wymarzyłam sobie jednak oświadczyn na szczycie Snowdonu, więc w sumie Walia przeszła moje oczekiwania. Lydia Bennet polecała do znajdowania mężów Brighton, ale Walia też się nadaje, a jest tańsza i mniej zatłoczona. Polecam.
Co do zestawu to deszcz wyzwala ze mnie małego grungowca. Pokręcone od wilgoci włosy najlepiej prezentują się pod wełnianą czapką, poza tym ostatnie czyste rzeczy malowniczo łączą się w stylizację godną seksownego drwala lub modela Abercrombie & Fitch. Przyznaję się, że czasami obsesyjnie myślę o ubraniach i nie mogę zasnąć, dopóki nie wymyślę idealnego stroju na następny dzień. Kiedy tylko zarezerwowaliśmy chatę w Llanfairfechan od razu wiedziałam, że zrobię poniższe zdjęcia. Spałam słodko.