Jednym z kluczowych sposobów na osiągnięcie szczęścia i zadowolenie z życia jest uzmysłowienie sobie, co się tak naprawdę lubi. Tak naprawdę-naprawdę i po swojemu, a nie pod wpływem mody czy reklamy albo żeby zaimponować znajomym. Kiedy już wiemy co lubimy, a czego nie lubimy, robimy dużo tego pierwszego, a mało drugiego. Proste, nie?
W tym roku zdałam sobie sprawę, że nie lubię, kiedy mi gorąco. Nie lubię się opalać, siedzieć nad basenem i pić drinów z hotelowej oferty all inclusive w otoczeniu rodzin z dziećmi, ani nawet zakochanych par. Nie ma niczego złego w lubieniu wymienionych atrakcji, wręcz przeciwnie, w założeniu mają być przyjemne, ale mnie nie uszczęśliwiają. Może przede wszystkim dlatego, że po dwóch dniach na słońcu moja twarz wygląda jakbym była nieustannie pijana, a od drinów nie robię się coraz chudsza…Zaprzestałam zatem przeglądania kolejnych słonecznych ofert last minute podsyłanych mi mailem od czasu zeszłorocznych wakacji i podążyłam za głosem serca, które beczało niczym owca, bębniło niczym deszcz o szybę, szumiało niczym zimne morze, rżało niczym kucyk. I oto jestem w chatce, do której z najbliższej wioski jest trzy kilometry pod górę, gdzie owce za oknem pełnią rolę ekologicznego budzika, a kucyki na mój widok radośnie podbiegają do płotu. Gdzie morze nie nadaje się zbyt do kąpieli, ale za to codziennie pada, a obok plaży zaczyna się góra.
I czuję się jak w domu. A właściwie nawet lepiej, bo chatka stara się jak może, żeby trafić w mój gust. Nawet program telewizyjny ustawiła pode mnie.
To będą udane wakacje.