Trwa właśnie ten cudowny okres w roku, kiedy w dzień można się jeszcze opalić, ale wieczorem marzną stopy. Jest coś przyjemnego w umierającym lecie i wdzierającym się przez okno chłodzie. W romansie swetra z gołymi nogami. W płaszczu na nagich ramionach. Nonszalancja przeplata się z pierwotną prostotą.
W tych pięknych okolicznościach przyrody znajduję się nagle w stanie obcym i przerażającym. Nie mam lęków, kompleksów, niepowodzeń. Jest dobrze. Tak dobrze, że aż dostaję dreszczy na samą myśl co zwiastuje takie nagromadzenie szczęścia i dobra. I z jakiego dna będzie trzeba się podnosić, kiedy to coś już nadejdzie.
Sprowadzam się na ziemię stertami nieuporządkowanego prania, suchą skórą i nieukładającymi się włosami. I ta niedobra skóra i krnąbrne pranie pozwalają mi spać w nocy. Przy czym ostatnimi czasy nie bardzo mam się w co ubrać, bo wszystko trafia na tę stertę bezpieczeństwa na kanapie. Znacznie wygodniejsza byłaby po prostu zmiana myślenia. Tym bardziej, że wkrótce przyjeżdżają goście.
Jutro obudzę się gotowa zaakceptować, że zasługuję na to co dobre. Potem zdobędę szczyt tekstylnego Everestu, którego zbocza pachną polnymi kwiatami zakwitającymi w zakrętce płynu do płukania. Dzisiaj dokończę herbatę.
Szczęśliwej jesieni.