Kiedy wprowadzaliśmy się do Londynu mieliśmy w głowie wizję jedzenia śniadań w okolicznych parkach. Herbatka na trawie, kanapeczki wśród kwiatków, listków i wiewiórek, żyć nie umierać. W ciągu dziesięciu miesięcy udało to się nam raz. A i ten raz nie był fenomenalnym sukcesem…
Zacznę od tego, że park naprzeciwko naszych drzwi okazał się tętnić życiem w sobotnie poranki. To jakby jeść śniadanie na ulicy. Nie ma w tym nic wstydliwego, ale jednak przyjemność niewielka. Nawet wiewiórki nie pchają się tam o tej porze. Kolejny pobliski park jest już niestety zdecydowanie mniej efektowny i służy w dużej mierze do wyprowadzania psów. Owszem, trzeba po psie pozbierać, ale sama świadomość zniechęca do rozkładania się z kanapkami. Wybór padł zatem na ławki nad kanałem. Kiedy zaczęło rozwiewać z chleba borówki, latające włosy znajdowały się nagle w herbacie razem ze słonymi kroplami spływającymi z moich łzawiących na wietrze oczu, ideały po raz kolejny starły się z rzeczywistością. Tak ciężko jest marzyć…
A jeszcze ciężej robić zdjęcia kanapek, kiedy burczy w brzuchu. Mnie się nie udało.