Comiesięczne instagramowe podsumowania nieco mi się znudziły, tym bardziej, że jak ktoś wspomniał były to zwykle psy i moja buzia. Myślę jednak, że zebranie w jednym miejscu zdjęć z konkretnego wydarzenia czy wyjazdu to dobry pomysł, który pozwala oddać ogólną atmosferę. Poza tym nie każde ujęcie uwieczniam ciężką jak bazooka lustrzanką, zanim bym ją rozpakowała i ustawiła po walijskich owcach czy kucykach nie byłoby już śladu, bo bestie płochliwe i szybko się nudzą.
Poniżej zatem mini relacja z wyprawy, z recenzją gór, owiec i ciastek.
Wnętrze wynajętej chatki pokazywałam już we wcześniejszym wpisie. Było idealne i jak z obrazka, na dodatek za oknem beczały owieczki i rżały kucyki. Na ścianach uzbierało się niestety trochę pająków, które mężczyzna mego życia bezlitośnie ubijał, nie okazując łaski nawet pajączątkom. Po powrocie do domu czuję tęsknotę za tamtym wnętrzem i tym, że na nasz przyjazd ktoś tak idealnie ustawiał czajniczek, układał ciasteczka i nalewał mleczka do dzbanuszka. Ewidentnie mogłabym mieszkać w hotelu.
Nic dodać nic ująć, cziluję się przed chatką, elementem mojego walijskiego munduru jest wełniana czapka. Jeansy tylko kiedy nie wychodziliśmy w góry.
Schodzę sobie do ubikacji, wyglądam przez okno, a tam owce zjadają trawnik. Walijskie owce są o wiele bardziej płochliwe od tych z Derbyshire, a na widok telefonu czy aparatu w ogóle dostają szału i uciekają gdzie pieprz rośnie. Mój kolega z pracy (zresztą pochodzący z sąsiadującego z Derbyshire hrabstwa Yorkshire) twierdzi, że to dlatego, że w Walii doświadczają o wiele więcej miłosnych awansów…
Małe kucyki, małe kucyki, do Twych pukają drzwi, małe kucyki, małe kucyki, to właśnie ja i Ty…Przy czym kucyk biały nie był ani trochę mały, a kiedy go zawołałam przybiegł z taką werwą, że obawiałam się o swoje życie. Ale co tam, raz się żyje. Kiziaczek.
Chwilami Walia wygląda jak z kiczowatego obrazka. Hmm, co by tutaj wrzucić w krajobraz, żeby było romantycznie? Może zamek? Albo jeszcze górę. Albo jeszcze plażę. Albo jeszcze żaglówkę. Na zdjęciach zamek w Caernarfon i marina w Conwy (zamek z drugiej strony).
Po przejściu piętnastu kilometrów można pozwolić sobie na ciastko w kawiarni przy plaży. Byle zdążyć przed osiemnastą, kiedy to 95% wszystkich kawiarni, restauracji i innych takich się zamyka.
Plaże puściutkie, zimniutkie, wietrzniutkie. Polecam raczej kalosze niż klapeczki. Dozwolone jest zbieranie małży na własny użytek, ale jak komukolwiek udaje się uzbierać obiad mając za konkurencję bezpardonowe i ogromne mewy pozostaje dla mnie tajemnicą.
Strategicznie z naszej chatki do wioski, przystanku autobusowego czy pociągu były jakieś 3 km, więc choćbyśmy poszli tylko po mleko czekała nas mała wyprawa. Ale kto by chodził tylko po mleko. Wieczory służyły do umierania. I doceniania gustu literackiego właścicieli.
No i takie tam. Widoki ze szczytu Snowdonu. Przyznam szczerze, że idąc pod górę nienawidziłam tych widoków, tych głupich owiec, durnych turystów na szlaku i nawet tego, że szli ze słodkimi szczeniaczkami. I kiedy już myślałam, że jesteśmy w połowie, pokazywała się dalsza część góry. I kiedy już myślałam, że jesteśmy na szczycie, ukazywał się właściwy szczyt. Schodziło się o wiele łatwiej 😉 Jeździ tam wprawdzie kolejka, ale strasznie śmierdzi, hałasuje i w ogóle jest lamerska. Koniec końców lepiej się spocić i porzucać trochę kurwami (niestety, przyznaję się).
No i ten…czas planować kolejny urlop!
A mój instagram znajdziesz tu. Zapraszam.