Jeśli mam o coś pretensje do świata, życia i rodziców to o fakt, że nikt nigdy nie próbował mnie nauczyć słuchania dobrej muzyki. Ja wiem, że moja mama czyta bloga i zaraz będzie się bronić, że nieprawda, ale będę twarda. W domu słuchało się za mało, a ta odrobina Queen czy Pink Floydów, którymi jaram się do dzisiaj to nie była wystarczająca edukacja muzyczna. Oczywiście można sie kłócić czym jest „dobra” muzyka, że o gustach się nie dyskutuje, ale błagam, przez prawie pięć lat życia słuchałam Spice Girls. W ich przypadku nie ma się specjalnie o co kłócić.
Zastanawiam się nad tym w kontekście niedawnego artykułu na Wyborczej, w którym rodzice oburzają się, że ich dzieci słuchają w przedszkolu disco polo i śpiewają z radością „Ona tańczy dla mnie”. Tylko czy w domu słuchają Vivaldiego, Beatlesów albo, nie wiem, dobrego jazzu, rapu czy czegokolwiek innego, gdzie co drugie i trzecie słowo to nie „law ju” i „bejbi”? I nie zasłaniajmy się tutaj gustami. Tak jak można powiedzieć jednoznacznie, że nie ma niczego złego w oglądaniu raz na jakiś czas filmów typu „Scary Movie”, tak nikt mi nie powie na poważnie, że jest to film równie wartościowy pod względem walorów artystycznych co na przykład „Apocalypse Now” czy „Ojciec Chrzestny”. Przy czym w szkole (jest jeszcze muzyka w szkole?) też nie uczono specjalnie dużo o Chopinie czy Mozarcie, ale za to sporo o wojnie, pierwszej brygadzie i innych chłopcach malowanych. Co było bardzo ważne, ale nie jedyne najważniejsze.
Na pewnym etapie rozwoju ciężko spodziewać się fascynacji operą. Na pewnym etapie rozwoju fajnie przebierać się za gwiazdki pop i śpiewać przed lustrem z dezodorantem robiącym za mikrofon. Ale potem przychodzi ten etap, kiedy zazdrości się rówieśnikom, którzy mogą podkradać muzykę starszemu rodzeństwu. Bóg raczy wiedzieć gdzie bym dzisiaj była, gdyby brat koleżanki z klasy nie słuchał Nirvany. Nie jest to może najlepsza możliwa muzyka, ale przyznajmy, że wychodząc od Spice Girls mamy pewien postęp. Punk rock poznałam dzięki siostrze innej koleżanki. Apokaliptyczny folk włączał mi kolega z klatki obok. Progresywny rock podsyłał mi jakiś koleś na gadu-gadu. Do dzisiaj nie wiem co to był za jeden, ale po wieki wieków będę mu wdzięczna za King Crimson. Jestem wypadkową gustów muzycznych przypadkowych osób.
Zastanawia mnie czy ten mój etap „spajsowania” przed lustrem musiał trwać pięć lat czy może dało się go skrócić. Czy dziecięcy umysł wchłonąłby na przykład Led Zeppelin? Louisa Armstronga? Kogokolwiek bez cekinów na cyckach?
Być może nie da się od razu słuchać Black Sabbath, ale można stworzyć przekrojowy zbiór przyjaznych dziecku utworów, który będzie mógł być punktem wyjściowym dla własnych późniejszych poszukiwań. Niekoniecznie zamiast Biebera, bo co potem będziemy puszczać podczas domówki po spożyciu odpowiedniej ilości napojów, ale tuż obok. Wiadomo, że musimy przejść przez etap fascynacji rzeczami, które nie są dobre, są różowe, puchate i piskają, ale nie musimy być zostawieni na pastwę losu. No i ci rodzice oburzeni przedszkolnym disco, czego oni słuchają?
Być może jednak nie ma to sensu, bo dziecko nie zakręci bioderkiem do Vivaldiego, a mama i tata w pewnym wieku nie są tak ważni jak pani z przedszkola, telewizor czy Marika spod ósemki? Ale wtedy przypomina mi się głos Freddiego Mercury, przemieszany z fascynacją strach na widok okładki News of the World (idealnie ujęty w Family Guy’u) i kręcenie bioderkiem do „I want to break free” i sama nie wiem.
Czy naprawdę jesteśmy skazani na Spice Girl i Bieberów tego świata?
Zdjęcie w nagłówku od Panny Lemoniady.