Jakoś tak wyszło, że w przeciągu ostatnich kilku tygodni sporo osób pytało mnie o plany na przyszłość dalszą niż za rok. Za rok planuję wyjść za mąż i wybrać się na cudowne wakacje, dopóki nikt nie pytał ten plan wydawał się być jedynym potrzebnym. Dopóki nikt nie pyta przyszłość dryfuje sobie radośnie w przestrzeni kosmicznej i wszystkie warianty są prawdopodobne, dobre i możliwe.
Niestety, kiedy przychodzi złożyć kilka zdań z logicznym ciągiem przyczynowo skutkowym kosmos trzeba ogarnąć, posegregować i zdefiniować. Jest mi dobrze w tym momencie życia. Mam pracę, ktorej nie nienawidzę, nie żyję od weekendu do weekendu i czuję, że wciąż się rozwijam. W miłości mi się wiedzie, waga wskazuje coraz mniej kilogramów, żyć nie umierać. Póki co wszyscy zdrowi. Pomijając to, że chciałabym mieć w mieszkaniu dodatkową sypialnię z dużą szafą, nie mogę narzekać.
Ale Londyn to strasznie okrutne miasto. Pozwala wierzyć, że zapewnia wszystko czego można chcieć. Miasto tysięcy kawiarni, setek galerii, dziesiątek muzeów na każdą okazję. Dinozaury? Prerafaelici? Czołgi? Sukienki? Takie muzeum na pewno się znajdzie. Zaułki kryją niespodzianki, uliczki bywają prześliczne, a jak znudzi się słodkość i białe domki, to zawsze można liczyć na trochę brutalizmu. W jednej chwili robisz zakupy na Oxford Street, a pół godziny później oglądasz w parku jelenie. Mieszkając na Islington żyję sobie trochę jak pączek w maśle. Mam wszędzie blisko, a nawet jak mam daleko, to do dyspozycji jest jakieś wygodne połączenie. London Fashion Week? Piętnaście minut autobusem. I chciałoby się powiedzieć „to jest to”. Że mam swoje wygodne miejsce na Ziemi.
Właśnie w tym momencie Londyn przypomina, że jest jednym z najdroższych miast świata i że wszyscy chcą tu żyć i pracować. Że mieszkanie z balkonem na szczycie mojego budynku zostało wystawione na sprzedaż za £750 000 i sprzedało się w miesiąc. To nie było bynajmniej mieszkanie ze snów. Że jeśli kiedykolwiek będę chciała mieć psa, bez obawy, że mój landlord będzie się na niego krzywo patrzył, to nie będzie to w tym mieście. Jeśli będę chciała mieć mieszkanie to raczej też nie będzie w tym mieście. A jeśli będę chciała posłać dziecko do takiej szkoły, w jakiej chciałabym je widzieć, to zapewne nie wypłacę się z czesnym.
Jestem teraz w kuriozalnej sytuacji, bo żyję wynajętym stylem życia. Jak długo akceptuję, że jest wynajęty i nie należy do mnie, tak długo mnie na niego stać. Jeśli zechcę mieć go na zawsze…To mogę sobie chcieć. Not going to happen, śmieje się miasto.
Oczywiście mogłabym wyprowadzić się dalej, daleko od centrum, zamieszkać na obrzeżach i dojeżdżać do pracy. Tyle, że taki Londyn mnie już nie pociąga. Staje się wielkim miastem podziemnych tuneli i straconego czasu. I nasza relacja zaczyna się zmieniać. Związek z Londynem jest wciąż szczęśliwy, wciąż jest między nami głębokie uczucie, ale nie będzie chyba szczęśliwego zakończenia. Poza tym mam już oko na inne miasto, mniej okrutne w kwestii szkół i szczeniąt. Znamy się od dawna, to stary przyjaciel, zimny i przystojny. Nigdy nie byliśmy razem, trochę się na siebie boczyliśmy, ale kto się czubi ten się lubi, no nie?
I właściwie cieszę się, że przede mną wciąż jeszcze następna przygoda.