Są okresy, kiedy moja głowa pełna jest pomysłów, a palce nie mogą nadążyć ze spisywaniem natłoku myśli. To nie jest ten okres. Ciało jednak szybko przyzwyczaja się do tej intensywności i ekscytacji tworzenia, palce wciąż czekają na dawkę energii, tyle, że głowa ma to wszystko gdzieś. Ten dysonans jest strasznie nieprzyjemny i przypomina nieco nudności, których dostaję przy długiej jeździe samochodem.
I tak mija wieczór i poranek. Siedzę przed ekranem i liczę na zmianę sytuacji. Zmuszam się do myślenia. I zmusić się nie mogę. Mam przed sobą okno z trzynastoma tematami, na które mogłabym coś napisać i nie piszę niczego na żaden. Bo wiesz, niedawno napisałam jakiś tekst, który dobrze się klikał, który ktoś uznał za mądry i nie mogę pozwolić sobie teraz na coś, co może się klikać gorzej i nie będzie nosiło żadnych znamion mądrości. To znaczy mogę. A nawet powinnam. Tyle, że głowa wymyśla dziesięć tysięcy powodów, żeby nie ruszyć palcem dopóki nie wpadnę na jakąś pisaną z wielkich liter IDEĘ.
Siedzenie przed ekranem na siłę nie pomaga, więc wychodzę z domu. Między sukienkami z Zary i swetrami z Mango wpadam na genialne pomysły, które dopracowuję przedzierając się przez chodnikowe tłumy. Pomysły wyciskają mi łzy z oczu. Po czym wracam do domu, siadam przed ekranem i nagle wszystkie stają się żenujące. Myślę, że może potrzebuję inspiracji od mistrzów. Po kilku rozdziałach „Sklepów Cynamonowych” stwierdzam, że nigdy już niczego nie napiszę, skoro nie mogę napisać czegoś równie pięknego.
Podobno listopad to nie jest najlepszy okres. Podobno trzeba dać sobie szansę na oddech, żeby wstać silniejszym, z głową pełną świeżości. Muszę to przespać, przeczekać trzeba mi.
A póki co, zdjęcia z plaży.
| płaszcz i spodnie: Topshop| plecak: Fjällräven |