Z tego dnia pamiętam prawie tylko to, że było zimno i mokro. Myślałam głównie o jedzeniu, grzanym winie i powrotnym pociągu. Był to jeden z tych dni, kiedy nie obchodziło mnie czy rozmazała mi się szminka, jak wyglądają moje włosy i czy wyglądam grubo (wyglądałam).
Ale patrząc na zdjęcia, robione pospieszne, bo oczy łzawią i zlodowaciałe palce zaraz odpadną, myślę sobie, że mieszkać w Cambridge i nie napisać przynajmniej „Opowieści z Narnii”, no, w najgorszym wypadku „Raju Utraconego”, to trzeba nie mieć żadnej przyzwoitości.
Oczywiście trzęsąc się z zimna, odgarniając z oczu mokre kosmyki włosów i zalewając zmarznięty żołądek gorącą kawą nie miałam ani przyzwoitości, ani ochoty na szukanie inspiracji. I gdyby zza rogu wyszedł Aslan i powiedział „Córko Ewy, musisz iść ze mną uratować świat”, powiedziałabym pewnie „Sio koteł, zmokły koteł!”. Dlatego też Cambridge należy się powtórka. Odpowiednio zorganizowana i celebrowana. Z kocem na trawie, piknikowym koszem, kto wie, może nawet z filiżanką.
Będziemy w kontakcie.