Żałuję, że instagram powstał tak późno. Czule myślę o wszystkich momentach, które zasługiwały, żeby się na nim znaleźć i nigdy się nie znajdą i nigdy już ich sobie nie przypomnę. Albo które chciałabym pamiętać dobrze, a pamiętam jak przez mgłę.
Aparat nie spełnia tej samej funkcji, bo odkąd bawię się lustrzanką zdjęcie jest swego rodzaju wydarzeniem. Ustawienie czasu naświetlania, przesłony czy zmiana obiektywu to nie jest proces, który sprzyja szybko mijających chwilom jak zamek przemykający za oknem pociągu. Zdjęcie musi być dla mnie dobrze wykonane, dopracowane, przemyślane. Instagram to dokumentowanie istnienia chwil niewartych tej zabawy, ale wartych zapamiętania.
Najlepszym jednak aspektem instagramu jest poczucie, że przecież muszę coś pokazać, przecież wszyscy pomyślą, że zmarnowałam cały dzień i nie było w nim niczego ładnego. Kiedy minie już faza niezdrowej fascynacji własnym ciałem czy twarzą, zaczynasz rozglądać się dookoła. I okazuje się nagle, że rzeczywistość, koło której codziennie przechodzę znudzona, którą zasłaniam wieczorem zasłonami, jest piękna, czasami piękna w swej brzydocie, a miasto samo pozuje. Budynki prężą się i mrugają oknami, napierają na siebie ze wszystkich stron, żeby zmieścić się w kadrze i przez jedną chwilę są tylko moje, a ja jestem tylko ich. Każda dachówka pulsuje, każda gałąź ustawia się najkorzystniej, każda cegła patrzy uważnie w obiektyw. Przez krótki moment stają się tak impresywne jakby chciały zostać opisanymi przez Bruno Schulza w jego „Sklepach Cynamonowych”. Książce tak bezsensownej, jak pięknej. Jednej z najpiękniejszych.
Zanim nie zostałam instagramową ekshibicjonistką, świat obchodził mnie o wiele mniej.