Jednym z moich tegorocznych postanowień jest monitorowanie treści, które czytam i oglądam. Notuję sobie wszystko w małym notesiku i widzę na przykład, że co prawda czytałam więcej niż miesiąc wcześniej, ale wciąż nie jest dobrze, natomiast na polu filmowym działo się dużo (zwłaszcza pod kątem Lee Pace’a…). W jednym miesiącu byłam też więcej razy w teatrze niż przez cały ubiegły rok. Może być tylko lepiej.
Pisanie tego tekstu sprawiło mi sporo frajdy, więc myślę, że podobne podsumowania będą pojawiać się co miesiąc. Często piszecie, że interesują Was moje polecenia, a w takiej krótkiej formie mam o wiele większą ochotę się nimi dzielić. Oczywiście jeśli o czymś mam napisać więcej, to wiesz, gdzie dać znać.
Książki
Radzka radzi: Tobie dobrze w tym! // Magdalena Kanoniak: Mam do tej książki mieszanie uczucia. Z jednej strony po raz pierwszy jestem w stanie dokładnie określić moją sylwetkę, bo autorka naprawdę dokładnie opisuje co i jak. W przeciwieństwie do wszystkich artykułów na ten temat ukazujących się w pisemkach kobiecych. Z drugiej strony, oprócz rozdziału o sylwetkach, cała reszta wydawała mi się być skierowaną do osób, które nie interesują się modą i nie mają zbyt dużo wiedzy na temat tego jak się ubierać. Ale może taki target. Na pewno zaletą Radzki jest bycie sympatyczną osobą, nawet w formie pisanej wydaje się miła.
How Adam Smith Can Change Your Life: An Unexpected Guide to Human Nature and Happiness // Russ Roberts : To jest trochę poradnik jak żyć, przy czym napisany przez mądrego człowieka (wykładowcę ekonomii na Stanford University) jako komentarz do tekstu bardzo, bardzo mądrego człowieka (jak sam tytuł wzkazuje, szkockiego filozofa Adama Smitha). Nie ma tu wielkich prawd objawionych, raczej wskazówki jak uczynić codzienność łatwiejszą dla siebie i innych i co kieruje naszą moralnością. Taka ekonomia codzienności. Myślę, że ta książka zasługuje, żeby za jakiś czas powstał o niej osobny wpis.
Filmy
The Fall (dwa razy…) : To nie jest najlepszy film jaki w życiu widziałam, ale z pewnością jest jednym z najpiękniejszych. Zwłaszcza plastycznie, ciężko mi wymienić inny film, który robi na mnie podobne wrażenie. No i Lee Pace jest w nim absolutnie cudowny, czy to będąc przykutym do łóżka, czy to związany, smażący się w pustynnym słońcu, czy to płaczący, czy to topiony…W mojej głowie stoi na półce magicznych filmów o eskapizmie zaraz obok „Labiryntu Fauna”. Przy czym „Labirynt Fauna” jest bardzo smutny, a „The Fall”, mimo ciężkich momentów, jest ciepły i radosny, w taki życiowy, nie hollywoodzki sposób. Jest tu wielka miłość (chociaż nie taka, jakiej można by się było spodziewać…), jest śmierć, krew leje się strumieniami (a w zasadzie wsiąka w wielkie płachty materiału), małpy chowają się po plecakach, a słonie pływają w oceanie. To trzeba zobaczyć.
Hobbit – Bitwa Pięciu Armii : Są filmy obiektywnie dobre. Osoba posiadająca wiedzę o sztuce (lub rzemiośle, kwestia punktu widzenia) filmowej jest w stanie stwierdzić, że jakiś film jest dobrze czy źle nakręcony, napisany, zagrany czy zmontowany. Są też filmy, które obiektywnie nie są do końca idealne, nie są może nawet bardzo dobre, ale ludzie je kochają. Na ostatnią część Hobbita poszłam do kina trzy razy, póki co. Bo poszłabym jeszcze trzy. I nie obchodzi mnie za bardzo co na jego temat sądzą krytycy i recenzenci.
Young Victoria: Nie ma lepszego leku na smutki niż porządny film kostiumowy. W Young Victoria nie ma absolutnie żadnych fajerwerków, ale wszystko jest jakieś takie miłe, ładne, historia trzyma się kupy, a Rupert Friend jako książę Albert jest naprawdę porządnym facetem. Aż ma się ochotę go przytulić.
Ghosts of Goya: Tak jak nie lubię czytać dwa razy jednej książki, tak uwielbiam wiele razy oglądać filmy. Na przykład ten. Zwłaszcza filmy kostiumowe. A jeszcze bardziej lubię się nie zgadzać z oceną filmu na Rotten Tomatoes, która wynosi bardzo niskie jak na ten portal 30%. Przy czym Argo Bena Afflecka, film do bólu poprawny i niczym się nie wyróżniający, dostało 96%. Duchy Goyi podobają mi się ze względu na okrucieństwo, ukazanie małości jednostki wobec historii i ze względu na grę aktorską Javiera Bardema. W ogóle jest w tym filmie kilka ciekawych scen oraz kilka scen, od których cierpnie skóra. Mnie się podoba.
The Guardian: Reżyser „Egzorcysty” stworzył niesamowite dzieło o driadzie podającej się za nianię i wykradającej niemowlęta w celu nakarmienia nimi swego macierzystego krwiożerczego drzewa. Jest to jeden z najgorszych filmów, jakie w życiu widziałam, ale takie koszmarki mają swój urok. Nadają się na przykład idealnie do drinking games. W tym przypadku polecam pić za każdym razem, kiedy bohaterowie robią coś idiotycznego (np. wybiegają z dzieckiem ze szpitala uciekając przed nianią, podczas gdy personel medyczny przygląda się im z wielkim WTF na twarzy) albo kiedy wilki zaprzeczają prawom fizyki (np. rozbijając łapą przednią szybę samochodu). To było tak złe, że aż dobre.
Single Man: Stylowy film o smutku. Cichy i elegancki. Plus przez minutę widzimy na ekranie Lee Pace’a. Mam wrażenie, że ogólny nastrój ma w sobie coś wspólnego z „Melancholią” von Triera. W tym sensie, że czasami ludzie w depresji zachowują się najnormalniej i najlogiczniej ze wszystkich. Zdecydowanie warto, bo wizualnie jest pięknie, a Colin Firth gra bardzo dobrze.
Ceremony: To w zasadzie nie jest dobry film, ale im dłużej o nim myślę, tym bardziej mi się podoba. Oczywiście gdyby nie było w nim Lee Pace’a nie byłby jakkolwiek godny uwagi, ale Lee jest i gra naprawdę ciekawą postać. Właściwie to miłosny trójkąt w filmie w ogóle jest ciekawy. Mamy młodego pisarza, który okazuje się nie być absolutnym głupkiem, ale naiwnym wykorzystanym chłopakiem, który w końcu dorasta. Mamy bohaterkę Umy Thurman, która zamiast sympatyczną kobietą okazuje się być rozpieszczonym potworem i w końcu postać Lee, który pod płaszczykiem (bardzo pięknego) zblazowanego bufona jest naprawdę porządnym facetem. Jeśli nie oczekuje się od Ceremony walorów artystycznych, to da się oglądać.
Teatr
39 Steps Criterion Theatre: Śmieszna komedia będąca przeróbką filmu Hitchcocka, który z kolei był adaptacją powieści Johna Buchana. Bawiłam się dobrze, bilety były warte ceny, ale po tym spektaklu wiem na pewno, że wolę chodzić do kina żeby się wzruszać niż żeby się śmiać. Chociaż naprawdę dużo się śmiałam. Najciekawszym aspektem sztuki jest fakt, że czwórka aktorów wciela się w sto trzydzieści postaci.
Merchant of Venice Almeida Theatre: O teatrze pisze mi się o wiele trudniej niż o kinie, bo wywołuje we mnie o wiele więcej emocji. Co innego patrzeć w ekran, czy to w kinie czy w domu, a co innego widzieć przed sobą żywych ludzi. Teatr wydaje mi się mniej przewidywalny, nawet jeśli dobrze znam sztukę, którą oglądam. Kupca Weneckiego znam, ale na zakończenie zbierałam szczękę z podłogi. Między innymi dlatego, że nie spodziewałam się zobaczyć znanego z Gwiezdnych Wojen Iana MacDiarmida opluwanego, po czym sczołgującego się ze sceny i ocierającego o nogi mojego narzeczonego. Ale nie tylko dlatego. To nie jest śmieszna komedia, to jest komedia, z której wychodzi się zaszokowanym i trochę smutnym, a adaptacja w Almeida Theatre nastawiona była na spotęgowanie tego nastroju. No i Shakespeare przeniesiony w realia współczesnego Las Vegas, recytowany z amerykańskim akcentem i odziany w cekiny, blond peruki i inne lycry…Samo to warte było zobaczenia.
|zdjęcia: Katarzyna Terek|