Podobno każdy ma swoją disneyowską scenę, która kładzie się traumatycznym cieniem na jego dzieciństwie. Dla niektórych to śmierć mamy Bambiego, dla innych Mufasy. Bambi nie zrobił na mnie nigdy wielkiego wrażenia, a oglądając Króla Lwa jako dziarska siedmiolatka byłam już odporna na takie wzruszenia. Koszmarem mojego dzieciństwa było utonięcie białego rumaka Artaxa w “Niekończącej się Opowieści”. Wszyscy wiedzieli, że udając się na bagna nie możesz stracić nadziei, nie możesz poddać się smutkowi, bo utoniesz. Wielokrotnie przeżywałam ten dramat na dywanie przed telewizorem, próbując wydostać z bagien rozpaczy mojego konia na biegunach.
Może niektórzy zatem boją się końca beztroskiego dzieciństwa wśród sawanny czy innych lasów oraz zderzenia z okrutnym światem. Mnie osobiście przeraża wizja pokonania się samej, bez aktywnego udziału osób trzecich, poprzez poddanie się otaczającym bagnom. Mechanizmy na radzenie sobie ze smutkiem mam wyrobione wskutek długiego procesu dochodzenia do siebie. Wczorajszy wieczór spędziłam jednak na kanapie już nawet nie z kieliszkiem, a ze szklanką wina. Trzęsąc się, chlipiąc i nie mogąc skoncentrować się na czymkolwiek innym poza źródłem mojego stresu. Bo ze stresem radzić sobie wciąż nie umiem. I stoję jak ten Artax, jak biały koń po pupę w błocie i nie ruszam się ni w tę, ni we w tę.
W styczniu napisałam tekst o tym, że nie jest łatwo być szczęśliwym, bo przyzwyczajony do nieszczęścia organizm długo odzwyczaja się od braku zmartwień. Dzisiaj jestem w sytuacji niemal odwrotnej, bo nagle stresowe sytuacje otaczają mnie ze wszystkich stron, zwłaszcza z tych, z których się nie spodziewałam i łapię się na tym, że siedząc na kanapie, idąc ulicą czy jadąc autobusem powtarzam rytuały, które uspokajają mnie w samolocie. Nie jestem w stanie zbyt intensywnie myśleć, mogę wpatrywać się w ścianę, funkcje życiowe ograniczam do minimum. Kiedyś ze zdenerwowania zasypiałam, co miało tę zaletę, że budziłam się z nowymi siłami. Obecnie ciężko mi zasnąć, a im dłużej nie zasypiam, tym mi słabiej.
Źródło moich nerwów tkwi w bezsilności. Nie boję się, że coś mi nie wyjdzie, bo przynajmniej próbowałam. Boję się samolotów, bo nie ja je pilotuję. Boję się chorób w rodzinie, bo muszę polegać na lekarzach. Boję się, że coś nie wyjdzie ze ślubem, jeśli to coś zależy od kompetencji czy ogarnięcia innych osób. Teraz coraz częściej również boję się po prostu tego, że znowu będę się bać. Bo każdy jeden raz, kiedy trzęsę się ze strachu zostaje w pamięci.
Dzisiaj miało nie być wpisu, ale stwierdziłam, że przyczyna tej sytuacji jest idealnym powodem, żeby wpis jednak był. Jako pierwszy rozważny krok w bagnie. Blogerze, pokaż sobie samemu jak żyć.
No to zaczynamy. Radzenia sobie ze stresem dzień pierwszy. Khem…jakieś pomysły?