Blog Forum Gdańsk się skończyło. A dokładniej skończyło się ponad tydzień temu. Piszę o nim jednak dopiero teraz, bo czas pozwala nabrać perspektywy. Kiedy opadną emocje, zarówno te wzburzone jak i te przytulne i pluszowe, wtedy zjawiska nabierają pełniejszego kształtu.
Zamierzam napisać o Blog Forum Gdańsk zły tekst. Dlaczego? Ponieważ podobno zły tekst to taki, w którym najważniejszym bohaterem tekstu jest autor i który jest przede wszystkim dla niego, a nie dla potrzeby Czytelnika. Mogłabym co prawda silić się na obiektywne sprawozdanie z eventu, ale mi się nie chce. Interesuje mnie przede wszystkim co czułam i czego się nauczyłam. Inspiruję się w tym innymi złymi twórcami,na przykład Fridą Kahlo, która przez większość czasu malowała swoje autoportrety. Mogłabym całymi dniami patrzeć na te, często autoterapeutyczne, obrazy, w przeciwieństwie do natchnionych i mających inspirować dzieł jej męża Diego Rivery, które nie interesują mnie w najmniejszym stopniu.
W tym roku Forum było dla mnie inne niż dotychczas. Przede wszystkim ze względu na emocje i dyskusję. Paradoksalnie tym czego od dawna brakowało tej imprezie była właśnie publiczna i otwarta dyskusja, bez nabożnego traktowania przekazu płynącego ze sceny. W tym roku niemalże na (mentalne) noże w panelach z udziałem dziennikarzy. I właściwie dobrze, bo jeśli ktoś przychodzi na konferencję dla blogerów jako prelegent, a potem nie wstydzi się braku wiedzy o blogowaniu i blogosferze, to powinien dostać prztyczka w nos. Tak samo jak gdy ucieka się do chwytów w stylu “mamy więcej lat niż wy” i “dla młodszego pokolenia długie opowiadanie jest nieznośne”. Długie jest znośne, kiepskie jest nieznośne. Z drugiej strony środowisko blogerskie ma tendencje do pewnej manii wielkości i dobrze, żeby ktoś czasem pokazał mu, że nie jesteśmy tak super jak myślimy. Przynajmniej nie w oczach wszystkich.
Było ekscytująco i gorąco. Co jest nową jakością, tym razem kuluary nie były ciekawsze od tego co w programie i chciało się siedzieć na (prawie) każdej prelekcji. Nie zawsze tak jest.
Co jakiś czas blogosfera wymyśla sobie pewien trend i wałkuje go do upadłego. To znaczy do momentu, kiedy nie wymyśli następnego trendu. Mieliśmy już profesjonalizację i “każdy musi zarabiać”, mieliśmy masowe przejścia na lifestyle, mieliśmy kafelkowe designy, produkty i ebooki. Na tej edycji grono osób forsowało pogląd, że oto kończy się nam era blogowania opinii, a przyszłością jest blogowanie o faktach i “prawdzie”.
Mam z tymi trendami pewien problem. O ile nie ma niczego złego w ich pojawianiu się, to sugerowanie, że w tym tkwi przyszłość całej blogosfery jest irytujące. I mylne. I nudne.
Podczas tej edycji dowiedziałam się jakie teksty są złe. Konkretniej – takie napisane dla samego siebie. Zbędne komukolwiek poza autorem lub których autor jest najważniejszym bohaterem. Jednocześnie wciąż powtarzamy, żeby pisać teksty, które sami chcielibyśmy czytać. Hm…
Jestem bohaterką większości moich tekstów. Może są złe. Ale to z ich powodu dostaję maile, że komuś pomogło przeczytanie o mojej depresji. Z ich powodu w niedzielę po BFG w centrum handlowym podeszła do mnie Czytelniczka, której podobał się elf pogardy (pozdrawiam!). Nie mam żadnych ambicji dziennikarskich. Mam ambicje pisarskie. I fakty są mi tutaj potrzebne wtedy, gdy uznam to za stosowne. Nie jestem fanatyczką zasady “nie masz nic do powiedzenia to milcz”, bo z improwizacji, które mają początek w nudzie powstają czasem wspaniałe treści.
Nie mam też absolutnie żadnych pretensji (ani pociągu) do blogowania o faktach. Od tego mamy wieloosobowe redakcje z dużymi budżetami. Osobiście jestem laską siedzącą w swoim mieszkaniu na kanapie. A teraz nawet nie, bo po przeprowadzce kanapę muszę sobie dopiero kupić. Nie będę rzucać wszystkiego i jechać w strefy konfliktu, żeby zdać z nich relację. Nie będę pracować nad jednym tekstem przez wiele miesięcy, ponieważ oprócz bloga mam pracę na etacie, męża, mamę i znajomych. Wiem coś o pewnych rzeczach, mam pewne zalety i nimi chętnie podzielę się ze światem. Nimi zabawię lub wzruszę pewną ilość osób. Mam nadzieję, że jak największą. Ale nie będę udawać, że jestem Michnikiem.
Mam też wrażenie, że te kilkaset osób zgromadzonych co roku na BFG traktuję innych blogerów trochę tak jak dziennikarze potraktowali ich. Nie rozumiem, dlaczego najpopularniejsza blogerka w kraju krytykowana jest za śmieciowe treści i nazywana podczas panelu “przysłowiową Julką”. Nie jesteśmy wyznacznikami tego, co jedynie słuszne, wartościowe i dobre. Bo blogerów jest z pewnością więcej, niż te kilka setek zgromadzonych w Europejskim Centrum Solidarności. A i śmiem twierdzić, że wielu z tych najbardziej wpływowych było nieobecnych. Z pewnością są po temu powody i nie jest to wina imprezy, ni jej organizacji, a raczej podziałów w obrębie samej blogosfery. Też bym się nie wybierała na zgromadzenie, w którym będę nazywana “przysłowiową Riennaherą”.
Blog Forum Gdańsk kończy się dla mnie w dotychczasowej formie. Myślę, że to już nie czas na panele, gdzie grupa osób raczy nas ze sceny prawdami objawionymi. Znamy się i lubimy na tyle, że możemy iść o krok dalej. Chcę widzieć więcej tego ognia, więcej dyskusji z salą, ponieważ znakomita część słuchaczy jest przynajmniej tak kompetentna jak paneliści. A czasem bardziej. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie iskrzyć jeszcze bardziej.
Co dla mnie osobiście było też niezwykle ważne, po raz pierwszy nie bałam się podchodzić do osób, które chcę poznać i które mi imponują. Jeśli JA nie bałam się do kogoś podejść i odezwać, to znaczy, że wszystko jest możliwe. Nawet to, że kiedyś przestanę rozpoczynać konwersację od “ej, wiem, że jestem creepem, ale chciałabym mieć taką koleżankę jak Ty”. Nawet, że kiedyś podejdę do autora, którego cenię i powiem “ej, uwielbiam Twoją książkę, wiesz, tę pod tytułem…eee…tę w której było o tym, wiesz”. Najlepsze jest jednak to, że moja niezręczność zdawała się obchodzić tylko mnie i nie przeszkadzała w dalszej przyjemnej konwersacji. Mój szef też zawsze mi to powtarza, jakby sam był jakimś blogerem czy coś…
| Wszystkie zdjęcia pochodzą z fanpage’a Blog Forum Gdańsk |