Szkołę można wybrać z wielu ważnych powodów. Ze względu na jakość nauczania, renomę, rodzinne tradycje, lokalizację, kolegów. Z pewnością każdy z tych powodów miał wpływ na mój wybór, ale nie był decydujący. Wiedziałam, że chcę iść do Jedynki bo była to najładniejsza szkoła jaką w życiu widziałam i automatycznie nasuwała skojarzenia z Hogwartem, szkołą czarodziejów z książek o Harrym Potterze. Przez trzy lata nauki tylko utwierdziłam się w tym wrażeniu. Nie tylko ze względu na architekturę, ale także z powodu nauczycieli, zestawu kolorowych charakterów, który śmiało mógł równać się z tymi z kart powieści.
Niektórzy z tych nauczycieli byli z pewnością zaufanymi powiernikami, z którymi można było podzielić się nie tylko szkolnymi problemami, inni byli jak starsi kumple, których trochę podziwialiśmy. Wśród tej galerii postaci są osoby, które do dziś uważam za autorytety, którym jestem wdzięczna za wsparcie i motywację, których powiedzenia, humor i żarty do dzisiaj wspominam z uśmiechem. Nie oszukujmy się, znalazłoby się też kilka czarnych charakterów, ale co to za przygoda bez wroga.
Jedynka jest miejscem pełnym magii i klimatu, a najbardziej magicznym punktem na planie szkoły jest z pewnością pracownia artystyczna. Już samo wejście do niej, przez szafę, w oczywisty sposób kojarzy się z przejściem do Narni. Chodząc do klasy o profilu humanistyczno-artystycznym miałam wielkie szczęście spędzać tam całkiem sporo czasu pod okiem pani O.
Pani O. miała na moje życie o wiele większy wpływ niż jest tego świadoma. Któregoś razu poprosiła odwiedzającego ją absolwenta o opowiedzenie klasie o studiowaniu w Dublinie. Pamiętam moją początkową irytację, że po co nam to, nuda i w ogóle marnujemy lekcję. Tego dnia po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że studia zagranicą to coś dla mnie. Gdyby nie te przypadkowe odwiedziny i pozornie bezsensowna pogawędka, nie jestem pewna czy wpadłabym na pomysł wyjazdu do Szkocji. Na uczelnię, która wyglądała jak Hogwart.
Pamiętam, kiedy sama odwiedzałam panią O. jako absolwentka, pewnego razu natknęłam się w pracowni na uroczego młodego człowieka. Poinformował mnie uczynnie, że dzisiaj już jej nie zastanę i z jakiegoś powodu, którego nie potrafię sobie przypomnieć, zaczął opowiadać o swoich pracach przygotowywanych na zajęcia z Wiedzy o Kulturze. Zwłaszcza o happeningu z surowym kurczakiem nabitym na wiertarkę, za który dostał szóstkę. Młody człowiek chichotał się z tego bardzo. Sama pamiętam mój performance, podczas którego przebrana w jedwabny szlafrok czytałam haiku i śpiewałam japońskie piosenki. I też dostałam szóstkę i też się wtedy chichotałam. Niemniej jednak przygotowując tę scenkę musiałam ruszyć głową. I myślę sobie, że może to haiku i ten wirujący kurczak nie były ani szczytowymi momentami mojej edukacji, ani wielkimi osiągnięciami artystycznymi, ale to były te momenty, w których punktowane były nasza odwaga i młodzieńcza fantazja. Nawet jeśli nieco prześmiewcza i głupkowata. Dziesięć lat temu te momenty wydawały mi się śmieszne i niepotrzebne w porównaniu z czasem, który spędzaliśmy na przykład na malowaniu martwej natury. Ale to właśnie te momenty pamiętam do dzisiaj.
| Tekst znalazł się w wydawnictwie z okazji siedemdziesięciolecia mojego liceum |