Jesień jest jak cykliczny powrót do bycia nastolatkiem, kiedy idiotyczne sprawy urastają do rangi dramatów i byle co jest w stanie doprowadzić do płaczu. Właściwie nawet nie byle co, bo czasem nie potrzeba absolutnie żadnego powodu, po prostu warto popłakać. Pewne choroby przechodzone w młodym wieku są o wiele lżejsze niż w dorosłości. W pewnym wieku bycie lekko żałosnym jest wpisane w życiorys i usprawiedliwione. Nie jestem w tym wieku.
W normalnych warunkach klimatycznych lekiem na jesień bywa zima. Nie jest łatwo, ale mróz wybija zarazki chandry tak jak wybija robaki. Nie można też odmówić piękna scenerii pokrytej białym puchem i lodowym wzorom na szybie. Mamy jednak globalne ocieplenie i nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam prawdziwą zimę w przyzwoitej porze. Poza tym jestem w Wielkiej Brytanii, gdzie istnieją w zasadzie dwie pory roku – jesień i lato.
Cofam się mentalnie do gimnazjum. Znów tylko Kasia Nosowska mnie rozumie. Muszę to przespać, przeczekać.
Cierpię na bardzo ciężkie stadium jesieni.