Najcięższym dla mnie momentem w procesie minimalizowania ilości posiadanych przedmiotów jest chwila, kiedy już wiesz, że lubisz mieć niewiele, że większość tego co posiadasz nie jest Ci potrzebna do szczęścia i byłoby Ci lepiej bez tego bagażu. Ale jeszcze to wszystko posiadasz. Ta chwila trwa wieczność.
Kiedy piszę “wszystko”, naprawdę mam na myśli wszystko. Bilet na metro w Paryżu (do czasu, kiedy mógłby mi się przydać utopi się pod stertą papierków, guzików i paragonów), mapy Luwru i Wersalu, dziesięć tysięcy opasek z doczepianymi kwiatami, świeczki, rzemyki, plastikowe pudełka, kable, małe rzeczy do zbierania kurzu, duże rzeczy do zbierania kurzu, trzy tysiące długopisów (z czego tysiąc dziewięćset piętnaście nie pisze), kubki (każdy z innej parafii), rajstopy w każdym kolorze tęczy, dwadzieścia szalików i trzydzieści par butów. Tyle na początek.
Używam czterech szalików, noszę wyłącznie czarne matowe rajstopy, a herbatę piję z trzech kubków na krzyż i kocham to, że wszystkie do siebie pasują. Głęboko wierzę, że przez większość czasu noszę mniej więcej sto elementów garderoby, włączając w to buty i bieliznę. I jestem absolutnie przekonana, że byłabym szczęśliwszą osobą, gdybym posiadała tylko to co najładniejsze i mi najmilsze.
ALE. Te rajstopy miałam na sobie podczas pamiętnej imprezy sześć lat temu, a tamte dostałam od najlepszej koleżanki. Bluzy w kwiatki nie miałam na sobie od ośmiu lat, ale pamiętam ten jeden wieczór w gimnazjum, a może liceum, kiedy wyszłam na wieczorną schadzkę z obecnym mężem, szumiał las i wiatr pachniał tak najpiękniej. OSIEM. LAT. W. SZAFIE. Dodajmy do tego koszulki od mamy, szaliki od babci, zupełnie niewyjściowy kubek z krową (która mówi “moo”!) ukradziony z akademika, pierwszy samodzielnie zakupiony talerz i te karteczki, na których rysowałam mojego psa kiedy umarł. Wszystko absolutnie zbędne. Wszystko absolutnie najważniejsze i bezcenne.
Do dzisiaj mam w głowie to traumatyczne wydarzenie, kiedy dobre piętnaście lat temu kazałam mamie wyrzucić jej koszulę z liceum. Kilka miesięcy później takie koszule były w absolutnie każdym czasopiśmie i na absolutnie każdej wystawie sklepowej. Za każdym razem, kiedy wyobrażam sobie moją malutką szafę złożoną jedynie z rzeczy, w których wyglądam jak milion dolarów, pozostałe rzeczy (w których wyglądam jak piętnaście złotych) krzyczą do mnie żałośnie. A im dawniej ich na sobie nie miałam, tym ich krzyk bardziej piskliwy.
Te krzyki regularnie wygrywają ze spokojnym szeptem pustych przestrzeni, czystych powierzchni i idealnie leżących, pięknych ubrań. Chowam krzyki w ślicznych minimalistycznych białych kartonach, które układam jedne na drugich, aż formują wysokie wieże. Regularnie obiecuję sobie, że zajrzę w lochy i zakamarki tych wież, że będę wyrzucać przynajmniej pięć, dziesięć rzeczy dziennie. Tygodniowo. Raz w miesiącu. Ale nigdy nie zaglądam. Boję się otworzyć sentymentalną Puszkę Pandory.
Też chorujesz na sentymenty?