Z dzisiejszym dniem kończy się definitywnie moje dzieciństwo.
Na rok 2015 czekałam od szesnastu lat. Wtedy to po raz pierwszy obejrzałam Neon Genesis Evangelion, na kasecie VHS kupionej podczas Dnia Sailor Moon, na którą wydałam całe kieszonkowe.
W 1999 roku była to odległa przyszłość i używanie wielkich robotów do obrony ludzkości wydawało się zupełnie prawdopodobne. O wiele bardziej prawdopodobne, niż to, że będę kiedyś miała 28 lat, męża, pracę i rachunki do opłacenia. Kiedy ma się tyle lat jest się majorem albo szpiegiem albo naukowcem przeprowadzającym masę testów na wielkich robotach. A ja miałam moje kasety na VHS, klasówkę z angielskiego i poważne problemy z matematyką. Gdzie mi tam było do szpiegów i majorów.
W 1999 roku byłam młodsza od najmłodszego pokolenia bohaterów tego anime. Shinji, Asuka i Rei mieli lat czternaście i poważne problemy egzystencjalne, na które jako nudna dwunastolatka mogłam tylko spoglądać z rozdziawioną buzią. Misato, Kaji i Ritsuko, wszyscy zaraz przed trzydziestką, wydawali mi się osobami stojącymi na krawędzi grobu. Postaci po czterdziestce i starsze były właściwie zombie.
Dzisiaj jestem rok młodsza od Misato, mojej ówczesnej idolki, która nie umiała zajmować się domem i piła za dużo piwa, żeby zapomnieć o przeszłości, ale za to nieźle szła jej strategia wojskowa. Zdecydowanie łączy mnie z nią brak predyspozycji na Perfekcyjną Panią Domu i czasem nieumiejętność powiedzenia nie, kiedy ktoś sugeruje wyjście do pubu. Dowodzenie obroną ludzkości wciąż nie jest moją mocną stroną. Nie czuję się też psychicznie ani o dzień starsza niż kiedy kupowałam kasety z jej przygodami na VHS.
To będzie bardzo dziwne, kiedy czas akcji Evangeliona stanie się przeszłością.
W 2015 świat miał się skończyć. Pozostało jeszcze co prawda kilka godzin, ale mam dziwne wrażenie, że obudzę się jutro rano i wciąż będzie na swoim miejscu.
Co ja mam teraz ze sobą zrobić?