Pięć lat temu poznałam kolegę. Bardzo dużo narzekał, ale to taki wiek. Wszyscy byliśmy na studiach magisterskich i powoli puszczały się nas ostatnie resztki tego optymizmu, który pozwala Ci wierzyć, że wciąż możesz być czym tylko dusza zapragnie i oprócz studiów nie potrzeba niczego więcej, aby osiągnąć wymarzony cel. Śmieszny wiek, śmieszne pomysły.
Narzekał i narzekał, na dziewczyny, które go nie pokochały, na wykładowców, którzy byli okropni, na kraj, z którego pochodził. Z biegiem czasu niezadowolenie z dziewczyn zaczęło się przelewać na wszystkie kobiety, z wykładowców na większość ludzi, którzy robili to, co nasz kolega chciałby robić, a kraj…Nawet jako okropna kosmopolitka i człowiek bez woli umierania za narody i granice współczułam jego ojczyźnie. Tak zwyczajnie, po ludzku. Biedna mała wyspa musiała nasłuchać się na swój temat takich bezeceństw jakie nawet blogerzy nieczęsto dostają od hejterów. Było naprawdę źle.
Młodość, jak już pisałam, jest górna i durna i rządzi się swoimi prawami. Sama mam całego bloga poświęconego byciu pokrzywdzoną. Temu jak rzucił mnie chłopak i jak nikt poza mną nie rozumie wymowności załamanego światła na koncercie. Internet nie zapomina i to memento będzie ze mną na długie lata. I dobrze, bo warto pamiętać jak to jest kiedy ma się kilkanaście lat i cały ciężar świata na swoich barkach.
Pięć lat później później widzę na fejsbukowej tablicy wpisy tego samego kolegi. Wpisy, które przybywają zza siedmiu gór, siedmiu lasów i siedmiu mórz. Technologia jest wspaniała, prawda? Możesz nie widzieć kogoś pięć lat i wciąż widzieć co się dzieje w jego życiu. PIĘĆ LAT. Przez ten czas da się urodzić z piątkę dzieci, odsiedzieć wyrok za zabójstwo, wziąć ślub i się rozwieść, wydać z dwie czy trzy książki, rozpętać i skończyć wojnę światową. Przez pięć lat da się WSZYSTKO.
I co widzę w wiadomości? Foch, malkontenctwo, narzekanie. Jakbyśmy nigdy się nie rozstali i siedzieli wciąż w stołówce na University of Glasgow. Istny wehikuł czasu. Sęk w tym, że ja nie chcę siedzieć w tej stołówce, bo jedzenie było słabe i wiało od okna.
Narzekanie to podobny środek wyrazu jak przekleństwo. Rzucone raz na jakiś czas podkreśla powagę sytuacji, nadużywane jest oznaką słabości. Mamy do słabości prawo, bądźmy ludźmi, ale też ludzka cierpliwość ma granice. Im jestem starsza, tym jestem szczęśliwsza, z prostego powodu. Narzekanie mi się znudziło. Kiedy wpadam w ciąg malkontenctwa drażnię nawet sama siebie. Kiedy natomiast naprawdę jest źle, to wcale nie opowiadam o tym wszystkim wokół, tylko w szlafroku z kapturem po cichu zakopuję się pod kołdrą i przesypiam. O ile wcześniej nie zajęłam się rozwiązaniem kryzysu. W tym kontekście jestem wdzięczna Anglosasom za ich obłudne “I’m fine, thanks”. Do prawdziwych problemów w końcu dojdziemy, po odpowiedniej ilości czasu lub napojów wyskokowych. Po co zajmować się bzdurami?
Najciekawszym aspektem tego stanu jest desperackie trwanie w nim. Niektórzy, jak mój kolega, wbrew zapewnieniom nie chcą się specjalnie wziąć w garść. Bo to wymaga wysiłku i odwagi, a bycie poszkodowanym przez świat, rząd czy tych u koryta jest, no cóż, łatwe. Wygodne. I co zrobią, kiedy już będą szczęśliwi? Będą musieli wymyślić się od podstaw. Inni po prostu przerzucają swoje frustracje na nowe dziedziny życia, choćby cała reszta była piękna i idealna. Lepiej zawsze mieć w zanadrzu jakąś frustrację.
Czasem wystarczy bardzo niewiele, żeby życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Żeby kobiety nagle pokochały, wykładowcy zrobili się bardziej przychylni, a marzenia zaczęły się urzeczywistniać. Czasem wystarczy się na chwilę zamknąć. Marudząc ciężko zebrać myśli.