Wiesz jak to jest z happy endem. Żyli długo i szczęśliwie, odjeżdżając razem ku zachodzącemu słońcu. Wszyscy to lubimy i na to czekamy, jednocześnie śmiejąc się pod nosem z baśniowych opowieści. Bo pokonanie złej macochy, spotkanie księcia z bajki i romantyczny ślub to dopiero początek. Potem przychodzi rządzenie państwem (albo rachunki), przedłużanie dynastii (znane również jako zmienianie pieluch i bezsenne noce), wojny, zarazy i inne pożogi. Które można oczywiście przetrwać razem, czasem nawet w szczęściu. Ale sam happy end to dopiero początek
Tak samo jest z marzeniami. Z większością marzeń. Ich spełnianie nie jest końcem wysiłku, a jego początkiem.
I nagle…
Siedzisz nad marzeniem, na którego spełnienie czekasz od lat. Spoglądasz to na nie, to na okno i ogarniają Cię wątpliwości. Może wcale na nie nie zasługujesz? Może wcale nie umiesz mu podołać? Może wszyscy będę się z Ciebie śmiać? Może przestaną Cię lubić? Może Twoje marzenie od samego początku było głupie i zamiast próbować być tym o czym od zawsze marzysz, lepiej schować się pod kołdrę z termoforem i nigdy już nie wyjść? O tak, tam z pewnością byłoby bezpiecznie. Tam nikt by Cię nie skrzywdził. Jak wspaniale byłoby zostać kocowym kretem zamiast osobą, która musi codziennie stawiać czoła własnej słabości w imię nie wiadomo czego. Jakiegoś głupiego marzenia. Skąd ono w ogóle przyszło Ci do głowy?
Okazuje się, że wszystko dopiero przed Tobą. I wcale nie jest to mniej straszne niż smoki, macochy i wiedźmy. Potworów nie robi się coraz mniej, wręcz przeciwnie, wyskakują z absolutnie każdego zakamarka. Najwięcej z Twojej własnej głowy.
Ale mimo przerażeniu (a ja jestem w tej chwili absolutnie przerażona) musisz stawić im czoła. Jeśli zginąć, to walcząc.
PS Dzięki za rozmowę, Ven.