Marzec to taki dziwny miesiąc. Po najgorszym miesiącu roku jakim jest luty nadchodzi nieśmiało, nie bardzo wiedząc co z sobą począć. Nikt go specjalnie nie czeka, jest taką szarą myszą, która tylko przedłuża czas, który został nam do Prawdziwej Wiosny.
Działam na autopilocie. Suszę włosy na autopilocie, zawsze tak samo. Makijaż robię z rozpędu. Ubieram się automatycznie, codziennie otulając się na koniec tym samym płaszczem, zakładając tą samą czapkę, te same buty. W lutym poukładałam skarpetki, żeby zawsze znajdować je w tym samym miejscu. Codziennie w myślach wychwalam moje lutowe wcielenie pod niebiosa.
Aktywność fizyczna pomaga mi poczuć endorfiny, które przez następne dwa dni ciężko odchorowuję dogorywając na kanapie. Wzloty i upadki stają się niezwykle przewidywalne. Mogę według nich nastawiać zegarek. Urodziłam się w marcu i z pewnością umrę też w marcu.
W pracy nie mam już nawet siły się denerwować. Szkoda energii, albo stracę ją na focha, albo na dojście do czajnika z kawą. Wybór jest oczywisty więc większość czasu jestem w stanie, który w jakiś sposób przypomina pozytywność.
Kupuję kolorowe magazyny w nadziei na kolorowe inspiracje do życia w kolorze. Odkładam je zaraz na równy stosik, usypując papierowy kopiec kreta za kanapą. Codziennie przyrzekam sobie, że dzisiaj na pewno wezmę ciepłą kąpiel i wszystkie je przeczytam. Przyrzeczenia złożone samej sobie łamie mi się najłatwiej.
Jestem tak bardzo gotowa, żeby odżyć.