Absolutnie największą różnicą w mentalności pomiędzy Polakami a Brytyjczykami jest podejście do słowa “przepraszam” w życiu codziennym. Można by się spierać, że do “proszę” i “dziękuję” również, ale właśnie w “przepraszam” zawiera się absolutnie cała kwintesencja narodowości.
Żeby od razu było jasne, ani jedna ani druga nacja nie używa słowa w odpowiednich proporcjach.
Nie mówimy tutaj bynajmniej o przepraszaniu za wielkie sprawy. Za krzywdy wojenne. Za zdradę w związku. Za pozbawienie kogoś życia lub zdrowia. Za cokolwiek dramatycznego. O nie. Chodzi o potrącenie kogoś na ulicy. O szturchnięcie łokciem, o upuszczenie pieniążka, o przypadkowe stanięcie po złej stronie w kolejce do kasy. Tego typu konflikty.
“Przepraszam” sprowadza się do poczucia wspólnoty i do indywidualizmu. Żeby użyć tego słowa dobrowolnie, a nie na odczep, bo ktoś mendzi i się domaga, trzeba wykazać się empatią. I powiedzmy sobie, że potrącenie kogoś czy niezręczne wepchanie się w kolejce jest sytuacją, w której “przepraszam” załatwia sprawę, rozładowuje potencjalnie irytującą sytuację i pozwala zająć się przeżywaniem w szczęściu reszty życia.
Lecz nie w Zjednoczonym Królestwie. Tam to magiczne zaklęcie stanowi kwintesencję egzystencji. Nawet w najbardziej zblazowanym i nieprzyjaznym mieście jakim jest Londyn. Tym mieście, o którym jeden z brytyjskich komików żartował, że terroryści nigdy nie złamią ducha miejsca i londyńczycy nigdy nie zaczną traktować się w metrze inaczej niż jakby wszyscy chcieli się nawzajem pozabijać. Nie przeszkadza to jednak w nieustającym biciu rekordu dziennej ilości “sorry”, które jest w stanie wypowiedzieć jedna osoba. Każdy pretekst jest dobry. “Sorry”, że wpadasz na mnie. Przecież zabieram Ci życiową przestrzeń. “Sorry”, że spojrzę się dziwnie. Czasem nawet warto prosić o wybaczenie zanim jeszcze coś się stanie. Albo dlatego, że przeszło się zbyt blisko na ulicy. Zawsze. Wszędzie. Każdego. Przepraszaj. Że. Żyjesz. Niech sobie cwaniak nie myśli, że ma szansę Cię pokonać w uprzejmości. Nie zauważył za co przepraszasz? Tym lepiej. Jesteś o krok przed nim. Jedyne zwroty, które Brytyjczycy kochają jakkolwiek porównywalnie to wszelkie odmiany “(are) you alright?”, “wanna grab a pint” i czasem może “wanker”. Ale to jednak nie to samo.
Dla porównania proste “przepraszam” przychodzi w Polsce jakoś z trudnością. Kiedy siedzę przy stoliku i wcinam frytkę za frytką, a pani usiłująca usiąść przy sąsiednim stoliku ociera się (niezbyt ponętnie, za to bardzo przeciągle i wielokrotnie) pośladkami o moje plecy, nie słyszę niczego. Kiedy niemal zderzam się z kimś na ulicy słyszę zirytowane cmoknięcie. Chwilę zajmuje zrozumienie, że bliźni tak naprawdę mnie nie nienawidzi, po prostu ma w tej chwili w głowie swój własny świat i własne problemy, cierpienia wszechświata i zagadnienia otchłani i gdzie ja mu tam włażę z butami w jego Weltschmerz.
UK ma absolutnego fioła na punkcie społeczności i sprawiania, żeby każdy czuł się jako tako, nawet jeśli średnio to przynajmniej nie źle. Polska ma chyba często bzika na punkcie domniemania niewinności, co złego to nie my. I przyjedź potem z Wielkiej Brytanii i wyjdź na ulicę. Kiedy tak za wszystko wszystkich przepraszasz sprawiasz wrażenie nadpobudliwego zająca na kwasie z poważnym problemem na tle poczucia własnej wartości. Wróć potem z Polski do Wielkiej Brytanii, wychodzisz na chama oraz gbura i z miejsca przegrywasz grę o tron przesadnej życzliwości.
Proporcje są chyba odwrotne w przypadku podejścia do znaczenia przeprosin za sprawy większe, poważniejsze i bardziej dramatyczne. Ale to już zupełnie inna historia.