Wychodzenie poza strefę komfortu to nie są same blaski, iskry, błyski i chwalebne zwycięstwa. Choć o nich właśnie lubimy mówić. Pokonywanie własnych słabości i bycie silną jednostką komunikującą się ze światem i radzącą sobie z przeciwnościami niesie ze sobą pewną cenę.
To trochę jak z Portretem Doriana Graya. Zachowujesz piękną twarz bo wszystkie brzydkie rzeczy odbijają się na płótnie. W tym przypadku jesteś osobą pewną siebie, bo wszystkie lęki i niepewności odsyłasz do słoika ukrytego w kącie na strychu lub głęboko w piwnicy. Ale to nie znaczy, że ich nie ma. One tam są. Wiedzą, że wiesz. Wiesz, że wiedzą, że wiesz.
Wsadzenie lęków do słoika nie pozostaje obojętne dla organizmu. Dzisiaj czuję się bardzo dzielna i zaradna. Pokonałam świat. Przynajmniej na własnym małym podwórku. Mogę zasnąć dumna. O ile dam radę zasnąć. Czuję się też styrana, poraniona i posiniaczona jak po wielkiej bitwie. I wcale nie chce mi się śmiać. I nie mam kiedy się z tych ran wylizać, bo kampania przeciw światu trwa.
Wypracowałam mechanizmy na radzenie sobie z przeciwnościami. Coraz łatwiej mi rozgryźć ludzi. Coraz łatwiej rozgryźć mi siebie. Jestem w stanie być pewna siebie i uśmiechnięta w obecności osób, których się boję. Jestem w stanie pchnąć się do przodu i pewnie odzywać, kiedy w środku tak naprawdę czuję się jak mały przestraszony szczeniaczek. I wiem, że jest to dobre. Wiem, że na dłuższą metę tak należy robić. Nawet jeśli na krótszą metę skutkuje to utknięciem w wannie na wiele wieczorów z mózgiem zmienionym w sito.
Warto walczyć, warto dawać z siebie wszystko. Ale to nie oznacza, że będziesz zawsze czuć się dobrze i tryskać endorfinami.
I to jest w porządku. Trzeba tylko nauczyć się z tym żyć.
W tej chwili przychodzi mi to z pewnym trudem.
|zdjęcia: Kat Terek|